Są w naszym życiu miejsca i chwile, które zostają na długo w naszej pamięci lub wracają często przy najbliższej okazji. Takim miejscem dla mnie jest okolica położona w górach na zachód miejscowości Chang Mai. Jest tu wiele interesujących rzeczy, ale, obawiam się, że przeciętny turysta ich nigdy nie doceni lub nawet nie zauważy.
Było to dawno temu. Nie tak dawno aby pisać “przed wiekami, za górami, za lasami” ale lat trochę upłynęło a góry i lasy też były. Przebywałem wtedy w Chaing Mai – miescowości położonej na północy Tailandii. Był wrzesień, w mieście i dookoła znacznie mniej turystów niż w wakacje. A zatem było spokojnie i cicho. Agencje turystyczne rozpaczliwie szukały klientów na wycieczki – ostatnia okazja aby coś jeszcze zarobić przed miesiącami jesiennymi kiedy to pora deszczowa nabiera mocy i wszędzie pada deszcz. Takiego właśnie dnia spotkałem starszego, siwego i mocno zgarbionego człowieka, właściciela małej agencji. Po chwili rozmowy zaproponował mi wycieczkę do miejsca spokojnego, położonego daleko od atrakcji turystycznych, które ściągają tłumy. Cena była dość śmieszna a człowiek sympatyczny, zamyślony, trochę nie z tej ziemi. No więc zgodziłem się na poranną wyprawę.
Zanim zdążyłem zjeśc bardzo wczesne śniadanie, już zauważyłem za oknem hotelu stary, mocno zużyty samochód z otwartym tyłem i mojego przewodnika siedzącego w szoferce samochodu. Wyprawa zaczęła się w zimnie, odrobinie mżawki, Przewodnik w szoferce, obok niego sterta sprzętu, a ja na ławce na otwartym tyle samochodu. Samochód jechał po coraz to bardziej krętych drogach, coraz wyżej, coraz mokrzej i ciemniej. Kiedy dotarliśmy na miejsce niewiele już było widać – wszędzie była chłodna i lepka mgła. Samochód się zatrzymał w miejscu, gdzie nie było widać dosłownie nic. Nieco zziębnięty, z siedzeniem obitym szybką jazdą zsiadałem z samochodu. Dookoła była szara mgła i zupełnie nic nie widziałem. Odwróciłem się tyłem do samochodu i zobaczyłem zjawisko prawie nie z tej ziemi – kwiaty białych storczyków spoglądały na mnie jak dzieci zza płotu. Był to tak niesamowity widok, że wraca do mnie zawsze kiedy jest mgła i mżawka.
Mój przewodnik powiedział mi, że pójdziemy do ogrodu królowej. Akurat tego dnia królowa Tailandii nie przebywała w swoim pałacu więc straże były nieliczne i można było spokojnie chodzić po pałacowych ogrodach. Było zbyt wcześnie, 7 rano, aby można było wejść do pałacu. Lubię ogrody tailandzkie, ale ten był wyjątkowy. Z powodu mgły nie było wiele widać, ale co chwilę z mlecznego obłoku wyłaniało się coś interesującego – rzeźby w pniach drzew, które odeszły z tego świata z powodu starości lub jakiegoś kataklizmu, kwiaty, kwiaty, i jeszcze więcej kwiatów.
W ogrodzie królowej spędziliśmy wiele godzin. Mój przewodnik nie narzucał się z lawiną wyuczonych informacji. Odzywał się tylko wtedy, gdy go o coś zapytałem. Znał jednak to miejsce tak dobrze jakby tam się wychował lub przebywał wiele lat. Nigdy go o to nie zapytałem skoro sam o tym nie mówił. Linsikhow, czyli biały kamień, tak brzmiało jego imię, pokazał mi jeszcze kilka innych miejsc w okolicy Chiang Mai, ale to już kompletnie inne historie. Natomiast białe storczyki we mgle pozostały w mojej pamięci na zawsze.