Tags

, ,

Góry nie pojawiły się w moim życiu zupełnie niespodziewanie. Tkwiły one we mnie dużo wcześniej niż zacząłem poznawać je własnymi zmysłami. Przewijały się one w licznych książkach, które pochłaniałem w młodości. Czasem były one tylko tłem akcji, a rzadziej obiektem głównym. Prawdziwe olśnienie górami zaczęło się od pewnego obozu studenckiego, na którym znalazłem się zupełnie przypadkiem. Ot pewnego dnia w drodze do stołówki zobaczyłem ogłoszenie obozu „Pieniny, Gorce”, cena była dostępna dla mojej kieszeni, a zatem w drodze powrotnej ze stołówki wstąpiłem do biura ZSP i zapisałem się. Tak zaczęło się moje poznawanie gór. W tamtym, pierwszym spotkaniu z górami liczyły się tylko dwa dni – pierwszy i ostatni. Pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe do Krościenka, przeszedłem Sokolicę w Pienianach i bujnie zarośnięte polany pienińskie. Potem było wiele dni ulewnego deszczu, ucieczka w góry z bazy studenckiej w Krościenku zalewanej przybierającymi wodami Dunajca, wiele dni spędzonych na człapaniu w deszczu i błocie – obóz miał z góry wyznaczoną trasę. Wreszcie ostatniego dnia, kiedy trzeba było pakować plecak i wracać do domu, pojawiło się słońce i cały świat nagle zamienił się w bajkową krainę. Po czymś takim każdy mógł mieć dość gór i wędrowania. Tylko nie ja. Od tamtego czasu, przez wiele lat, każdego dnia gdy zaczynał padać deszcz zaczynałem odruchowo szukać plecaka i przygotowywać się do wędrówki. Zaraz po powrocie z mojej pierwszej wyprawy w góry zmieniłem tylko ubrania w plecaku i wróciłem znowu w Gorce. Potem było wiele lat zauroczenia górami – wakacyjne wyjazdy, szukanie i czytanie literatury. Każde wakacje studenckie spędzałem wędrując przez Beskidy, koczując na bazach studenckich, delektując się krajobrazem i wsłuchując się w miejscowy folklor. Gorce i Beskid Sądecki stawały moim domem. Tak się dziwnie składało, że niezależnie od jakiego miejsca zaczynałem wędrówkę to i tak kończyłem ją w Gorcach, a najczęściej na Lubaniu. Na wstępnym etapie poznawania gór zdobyłem nawet uprawnienia do prowadzenia grup wędrownych i obozów. Potem były liczne wędrówki górskie z moją rodziną – żoną i dziećmi, wycieczki prowadzone dla pracowników UMK, wreszcie obozy wędrowne organizowane przez różne inne oddziały PTTK, m.in. oddział w Krakowie.

Lubań widziany z południa (foto. Jerzy Opioła, Wikimedia Commons)

W tym właśnie czasie pojawili się w na moim widnokręgu Łemkowie. Ten tajemniczy naród miał swoją historię, zwyczaje i, co ważniejsze – fantastyczną muzykę. Po jakimś czasie wiedziałem o Łemkach więcej niż można było wyczytać z oficjalnych źródeł. Poznawałem ich zwyczaje, cerkwie i miejsca, gdzie kiedyś żyli. Dolina Bielicznej ze zrujnowaną cerkiewką przyciągała mnie wielokrotnie. Wynosząca się ponad doliną Bielicznej góra Lackowa była nie lada wyzwaniem. Jej strome stoki zarośnięte gęstym lasem i zwartymi krzakami były trudne do przebycia. W tamtym czasie widok z Lackowej roztaczał się daleko aż do Bieszczadów (w dni słoneczne), i szeroko na pogórze z jednej strony, a z drugiej strony na Słowację.

Dolina Bielicznej z odbudowaną cerkwią (fot. Jadamta, Wikimedia Commons)

Cerkiew w dolinie Białej, dawna wieś Bieliczna (fot. Jadamta, Wikimedia Commons)

Dalej w głąb Beskidu Niskiego były Ropki z piękną drewnianą cerkiewką. W czasach studenckich, pewnego letniego popołudnia dotarliśmy tam z moją przyszłą żoną. We wsi były dwie zamieszkałe chaty łemkowskie, inne po wysiedleniu mieszkańców zniknęły z powierzchni ziemi pozostawiając czasem widoczne podmurówki. Przenocowaliśmy w jednej z chat. Rano gospodyni wzięła klucz z półki i otworzyła nam cerkiew. Wysprzątane wnętrze świadczyło o tym, że cerkiew jest jeszcze używana wbrew temu co pisano później („cerkiew w Ropkach była opuszczona). Ikonostas w tej cerkwi był nieco inny niż w okolicznych wioskach. Tu postacie na ikonostasie były bardziej „pańskie”, tam twarze świętych przypominały okolicznych mieszkańców – prostych chłopów. Pokryte błękitnym kolorem kolumienki pomiędzy ikonami sprawiały, że cały ikonostas w porannym świetle nabierał lekkiego błękitnego odcienia. Cerkiew z Ropek została później przeniesiona do skansenu w Sanoku (bo podobno była opuszczona).

Ikonostas cerkwi w Ropkach (fot. Przykuta, Wikimedia Commons)

Jeszcze dalej w głąb Beskidu Niskiego były dziesiątki miejscowości o tajemniczo brzmiących nazwach – Wysowa, Skwirtne, Hańczowa, Blechnarka, itd. lub jak kto woli Висова, Сквіртне, Ганчова, Бліхнарка. Mieszkali tam wracający ukradkiem z wysiedlenia Łemkowie. We wsiach było pustawo i tylko kapliczki przy drogach, opuszczone cmentarze, oraz pola z widocznymi, zarośniętymi, miedzami świadczyły o tym, że kiedyś były tu gęsto zaludnione wsie. Jedną z rzeczy jaka pozostała w mojej pamięci z tamtego okresu jest łemkowska muzyka i śpiew. Pamiętam, kiedyś wędrując po przygranicznych drogach, a właściwie bezdrożach, w okolicy … usłyszałem śpiewy cerkiewne dochodzące z samotnej chaty. Drzwi były otwarte, w środku maleńkie wnętrze zamienione w coś w rodzaju kaplicy i trzy osoby stanowiące chór śpiewający na trzy głosy. Brzmienie tego chóru długo tkwiło w mojej pamięci. Był również zespół Łemkowyna z Bielanki z Pawłem Stefanowskim na czele. Spotykałem ich kilka razy w moich wędrówkach, czasem przy okazji jakiejś uroczystości, a czasem gdzieś przy ognisku studenckim. Nie wiem co się stało później z zespołem, ale do dziś mam jeszcze ich nagrania. Potem były jeszcze inne góry. Z rzadka Tatry lub Sudety. Do Tatr nigdy nie miałem serca – za dużo skał i trochę sztuczny folklor na pokaz. Chociaż i tu było dużo interesującego i oryginalnego grania. Jeszcze później były również inne góry, bardziej egzotyczne – Mt. Kinabalu, Lion Head Mountains, i parę innych miejsc.