Tags
Ałma Ata, lub jak miejscowi mówią – Alamaty, była tylko krótkim epizodem w moim poznawaniu świata ale za to bardzo ważnym. Tu zaczęło się łamanie mojej europejskiej świadomości, przyzwyczajeń i tzw. dobrego wychowania w stylu europejskim. Tu nauczyłem się cenić inność świata i ludzi, jeść po prostu palcami lub pałeczkami, i wiele innych rzeczy, które człowiekowi ukształtowanemu w europejskim stylu wydają się nie tylko nie kulturalne ale zupełnie obce jego naturze. No ale po kolei.
Jako tzw. młody pracownik naukowy w latach 60 i 70tych fascynowałem się nauką rosyjską i ich wynikami. Teraz z odległej perspektywy czasowej ciągle uważam, że przynajmniej w matematyce, Oni mieli zupełnie niezłe wyniki. Dlatego zawsze chciałem, choć na parę dni lub tygodni, dostać się do jednego z ich ośrodków naukowych i porozmawiać z ludźmi pracującymi w podobnej tematyce. Złożyłem więc podanie o wyjazd naukowy do Nowosybirska. To było moje wymarzone miejsce. Dziwnym trafem zamiast do Nowosybirska przydzielono mnie do Ałma Aty. Dobre i to. Było tam kilka osób równie intersujących. Dalej wszystko potoczyło się niezależnie ode mnie. Pewnego dnia dostałem bilet na samolot, stypendium w rublach do kieszeni i służbowy paszport. To były te „piękne” czasy kiedy można było mieć dwa paszporty – służbowy i prywatny, i nie mieć dostępu do żadnego z nich.
Lot do Ałma Aty odbył się z przygodami. To był mój pierwszy lot samolotem – starym wysłużonym rosyjskim TU ileś tam. Z Warszawy do Moskwy wylecieliśmy na dwóch silnikach ale dolecieliśmy już tylko na jednym (lewy silnik zatrzymał się pod koniec lotu). Ale dolecieliśmy i wylądowaliśmy na lotnisku Szeremietiewo bez większych problemów. Tu okazało się, że moja walizka nie doleciała a dokładniej poleciała zamiast do Moskwy to do Paryża. Taki był porządek na warszawskim Okęciu. Na szczęście kolejny lot, Moskwa – Ałma Ata, miałem dopiero po południu następnego dnia. Noc w hotelu na lotnisku była zupełnie przyzwoita a nawet luksusowa. Następnego dnia dostałem się znowu na lotnisko po odbiór bagażu. Zostałem przeprowadzony jakimś bocznymi drzwiami do strefy bagażowej aby zobaczyć moją walizkę stojącą samotnie na ogromnej sali bagażowej. Nie było tu dosłownie nikogo ani niczego – duża sala i moja walizka. Teraz już tylko jazda jakimś autobusem na drugie lotnisko Domodiedowo i lot dalej. To też, o dziwo, poszło zupełnie bez większych problemów. Planowanego autobusu pomiędzy lotniskami nie było – coś mu wypadło, ale zabrał mnie autobus z kołchoźnicami wracającymi z wycieczki. No więc była jazda dookoła Moskwy w gronie kołchoźnic. Zostałem odpowiednio dokarmiony, napojony, nasłuchałem się różnych historii rodzinnych, itd., itd. Wreszcie poczekalnia lotniska Domodiedowo. Tu tłum był tak wielki, że trudno było się wcisnąć. Próbowałem jakoś się zorganizować w tym tłumie ale szybko mnie z niego wyłowiono i zabrano do poczekalni dla gości specjalnych. Dalej niewiele pamiętam – miękki fotel, herbata, kanapka. Potem korytarze i wreszcie samolot. To już był ogromny TU o odpowiednio większym numerze, bo samolot był również większy niż ten z Warszawy. Długi lot, bardzo cichy i wyjątkowo spokojny. No i wreszcie lądowanie w Ałma Acie. Piękne, płynne lądowanie jakich niewiele widziałem później. Wychodzę z samolotu na płytę lotniska i czuję niesamowity zapach – jabłka, dużo jabłek. Nie na próżno Ałma Ata znaczy ojciec jabłek. Podobno to z dzikich jabłoni rosnących w tej okolicy wyhodowano wszystkie jabłonie świata. Podobno – kto to naprawdę sprawdzi. Nie mniej, jak się później przekonałem, jabłonie były tu wszędzie – w parkach jako drzewa dekoracyjne, na ulicach zamiast kasztanów czy innych drzew, rosły dziko w każdym miejscu gdzie było to tylko możliwe.
Z lotniska zostałem zabrany na uczelnię do dziekana studentów zagranicznych. Miłe przywitanie z herbatą i jakimś miejscowym „herbatnikiem”. Zostałem poinformowany, że mogę poruszać się swobodnie w granicach miasta, ale jeśli będę próbował wydostać się dalej to zostanę odesłany na lotnisko. Nie chciałem, więc przez kolejne tygodnie starałem się być praworządny, choć łatwo nie było – tam zaraz za miastem są takie góry jakich jeszcze nigdy nie widziałem.
Teraz zaczął się najdziwniejszy staż naukowy jaki można sobie wyobrazić. Pokazano mi bibliotekę i zalecono mi abym tam się urządził i pracował. Uczelni więc w zasadzie nie widziałem, poza jednym przypadkiem, kiedy to w późnych godzinach wieczornych poproszono mnie o wykład dla wąskiego grona pracowników. Sama czytelnia biblioteki, zupełnie nieźle wyposażona, świeciła pustkami. Od czasu do czasu przychodził jakiś osobnik rodzaju męskiego, zdejmował z regałów kilka opasłych ksiąg, rozkładał je pieczołowicie na stoliku (nie zawsze „nogami” na dół), przejrzał parę stron i znikał, czasem na wiele godzin, aby pojawić się późno po południu, zabrać ze stolika swoje „notatki” i pójść na zasłużony odpoczynek. Moja praca w bibliotece kończyła się zazwyczaj o 16. Potem była wyprawa na odległe targowisko warzywno-owocowe i powrót wieczorem do akademika.
Ałma Ata była dla mnie początkiem odkrywania Azji. Pamiętam jak jeszcze w Moskwie jakiś zapatrzony w swoją kulturę osobnik tłumaczył mi, że na wschód od Kaukazu to już dzicz – oni wszyscy jedzą palcami. No więc było jedzenie palcami przy wielu okazjach.
Kiedyś, zdarzyło się to jeden raz, moi koledzy zaproponowali mi pójście do restauracji. Była to ciekawa wyprawa. Poszliśmy do największej w tym mieście, reprezentacyjnej restauracji. Była zamknięta na głucho – nie dla psa kiełbasa – ale w środku paliły się światła, ktoś tam chodził a klientów ani trochę. Po długim pukaniu wreszcie ktoś otworzył i zaczęła się „spowiedź” w rodzaju ‘gość zza granicy’ itd. W końcu wpuścił nas sam kierownik restauracji. No i zaczęło się długie wybieranie. Niewiele z tego co było w menu było naprawdę osiągalne. W końcu dostaliśmy baranie żeberka i gotowany ryż. Oczywiście nie było żadnych narzędzi do jedzenia. Poprosiłem więc o sztućce, co zresztą było przyjęte z niewielkim zdziwieniem. Moi koledzy, profesorowie uniwersytetu, jedli po prostu palcami, kości rzucano na stół obok talerza. Byłem tym dość mocno zdegustowany, ale to był początek moich azjatyckich doświadczeń. Na zakończenie tego smacznego zresztą obiadu dostaliśmy herbatę. Tu moje kolejne zdziwienie – herbata, podana w miseczkach, była gęstą, bardzo słodką, białą cieczą. Po prostu herbata z cukrem i dużą ilością śmietany. Poprosiłem więc o czystą herbatę. Ku mojemu kolejnemu zdziwieniu nie można było dostać czegoś takiego w restauracji. Dopiero kierownik restauracji, Rosjanin, zabrał mnie do swojego biura i zrobił mi dwie filiżanki czystej, mocnej, herbaty. Druga filiżanka była na wszelki wypadek jakbym jeszcze raz miał takie samo życzenie.
W akademiku, gdzie mnie zakwaterowano, dzieliłem pokój z Ujgurem. Usman Turdy, mój współlokator, często odwiedzał swoich krewnych w mieście. Z każdej takiej wyprawy przynosił duże naczynie pierogów z nadzieniem baranim, tzw. monty. Brało się takiego pieroga pałeczkami wkładało do ust, zamykało się usta, i wtedy dopiero można było go rozgryźć. Zawartość pieroga, tłusta mieszanka baraniny i warzyw, dosłownie wybuchała w ustach. Smak był niesamowity. Odkryłem go ponownie wiele lat później w Chinach pod postacią różnego rodzaju dumplings – czyli pierogów, najczęściej z cienkiego ciasta ryżowego, z fantastycznym nadzieniem. Do dziś każda okazja tzw. dim-sum jest dla mnie wspomnieniem Kazachstanu, Usmana Turdy i smaku montów.
Innym, również ciekawym kulinarnym, doświadczeniem z Ałma Aty są owoce i warzywa. Długie targowisko na końcu miasta pełne było ludzi rozmaitych narodowości z Azji Środkowej i niezwykłej rozmaitości warzyw i owoców. Ludzie tam sprzedający byli z wielu odległych wsi czy nawet republik. Rasy ludzkie zdumiewały swoją rozmaitością – od bogatych, zazwyczaj tłustych i niskich, kazachstańskich kobiet, do ludzi smukłych, wysokich, o niezwykłej urodzie z dalekiego Tadżykistanu, Azerbejdżanu i paru innych miejsc. Wiele lat później spotykałem takie typy ludzkie ponownie – Irańczycy, Pakistańczycy i Afgańczycy. Do dziś uważam, że najładniejsze kobiety pochodzą z Iranu, z okręgu Baluchistan. Tak więc byłem częstym gościem na tym targowisku, za każdym razem próbując wiele nowych gatunków owoców i za każdym razem kupując kiść nowej nieznanej mi jeszcze odmiany winogron. Przez tak długi okres czasu nie udało mi się spróbować wszystkich odmian winogron jakie były na targowisku. Warzywa, z niewielkimi wyjątkami, raczej omijałem przyzwyczajony do tego, że warzywa gotuje się „na śmierć” jak to zwykle w Polsce robiono i robi się do dziś.
Jak pisałem wcześniej Ałma Ata znaczy ojciec jabłek. Jabłka były tam wszędzie i to w ogromnych ilościach. Tuż obok mojego akademika był wielokilometrowej długości sad jabłoni. Owoce bardzo duże, ciemne czerwone, były uważane za wizytówkę tego regionu. Mieszkańcy Ałma Aty z dumą o nich mówili – odmiana czerwony aport. Był jeszcze żółty aport, równie duży i równie słodki. Tu warto wspomnieć, że były to czasy Gorbaczowa i jego słynnego ‘suchego zakonu’. To oznaczało, że nie produkowano w Rosji, przynajmniej oficjalnie, żadnego alkoholu i nikt za bardzo nie wiedział co robić z tą ogromną ilością jabłek. Radą na to było usunięcie części betonowego płotu ogradzającego sady jabłoniowe i pozwolenie mieszkańcom na zbieranie każdej ilości jabłek na własny użytek (często na bimber jabłkowy). Efekt był taki, że ludzie zrywali jabłka z drzewa, a to co spadło na ziemię było bezlitośnie rozdeptywane.
Powrót z Ałma Aty do Polski odbył się zupełnie bez specjalnych wydarzeń. Drogę do Moskwy odbyłem w samolocie zapchanym ludźmi, sporą ilością rozmaitego towaru w opasłych bagażach podręcznych pasażerów, kilkunastu żywych kur, kaczek i chyba paru innych stworzeń kulinarnych. Samolot leciał nad licznymi kołchozami, sowchozami i za każdym razem, gdy przelatywaliśmy nad takim miejscem z głośników samolotu odzywał się słodki głosik damski opowiadający o sukcesach tych nad, których głowami lecieliśmy. Słuchałem ze zdumieniem o wykonaniu 110 i więcej procent normy i zastanawiałem się gdzie to wszystko się podziewa? W Ałma Acie sklepy spożywcze świeciły pustkami, do sklepów mięsnych kolejki ustawiały się na wiele godzin przed otwarciem sklepu, restauracje – nawet te ekskluzywne – nie miały czym żywić swoich klientów. No, ale takie to były czasy. W Polsce i innych krajach Europy wschodniej było podobnie.
Na zakończnie film z 2012 roku pokazujący współczesną Ałma Atę.