Tags

Kolejnym krokiem poznawania świata była dla mnie Papua Nowa Gwinea, albo jak mówili tubylcy Niugini. Tylko to nie było tak od razu i nie bez przeszkód. Najpierw był mój doktorat (1979), potem odejście mojego Ojca z tego świata (1987). A wszystko to w dwie zimy stulecia – paskudne, wyjątkowo mroźne i długie. Linie kolejowe zasypane, tory popękane, szosy zawiane. Moi recenzenci mieli problemy, aby dojechać przez te zaspy śniegu. Jeden z nich, ś.p. Prof. Dubikajtis przysłał swoją recenzję pocztą. Na szczęście doszła na czas.

Przedbiegi

Przedbiegi do nowogwinejskiej przygody zaczęły się w pewnej warszawskiej firmie, nazwijmy ją P (od słowa pijawka). Firma P pośredniczyła pomiędzy obywatelami PRL szukającymi pracy za granicą, a firmami zagranicznymi. Głównym celem był oczywiście wysoki haracz jaki musieli płacić Polacy zatrudnieni za granicą. Pewnego popołudnia dostałem z P wiadomość – jest praca wykładowcy w Nowej Gwinei, rozmowa z przedstawicielami nowogwinejskiej uczelni odbędzie się za tydzień.

Wreszcie jest dzień rozmowy. Na korytarzu firmy P tłum profesorów z warszawskich uczelni, każdy z nich pewien, że to właśnie on zostanie wybrany. Już planują jak wspaniale będą tam żyć, gdzie będą podróżować, jakie będą mieć rozrywki, itd. Nikt z nich nie mówi o tym jak będzie pracować, jak wykładać, jakie przedmioty chcą czy mogą uczyć. Praca, czy to ważne? Słucham tych wspaniałych pomysłów na życie w obcym kraju i do końca nie rozumiem o co tu chodzi – o pracę czy o wakacje? Parę lat później będąc już pracownikiem renomowanej uczelni w Emiratach Arabskich ktoś mi powiedział, że większość wykładowców zatrudnionych na tej uczelni zachowuje się tak jakby byli na przedłużonych wakacjach. Tu każdy z czekających wychodził z rozmowy po 15 minutach dumny jak to wspaniale prowadził konwersację i pewny, że to on zostanie wybrany. W końcu czas na mnie. Na korytarzu pusto, jestem ostatni i już bardzo zmęczony tym czekaniem. Jakie mam szanse po tych wygadanych facetach w eleganckich garniturach i kobietach ubranych jak na przyjęcie?

Rozmowa przebiegała zupełnie inaczej niż to sobie przedtem wyobrażałem. Nikt nie zwraca uwagi na mój sweter, oni – dwoje anglików, Ted Phythian, mój późniejszy szef oraz Dorothy Garland, przedstawicielka federacji uniwersytetów królowej angielskiej – też ubrani w podniszczone swetry. Pytania są bardzo rzeczowe i dotyczą bezpośrednio tego jak nauczam, co robię poza nauczaniem, jakie są moje zainteresowania. Pokazuję moją ostatnią książkę – niestety po polsku, ale ilustracje grafik komputerowych w książce wzbudzają najpierw ich dyskusję, a potem kolejne pytania dla mnie. Jestem już tak bardzo zmęczony, że chcę aby dali mi spokój i pozwolili jechać do domu. A tu tymczasem kolejne pytania. W końcu rozstajemy się. Wychodzę na korytarz i ze zdumieniem patrzę na zegarek. Ta rozmowa trwała dużo ponad godzinę. Powrót do domu, a potem długie tygodnie oczekiwania na telefon z P. W końcu po kilku miesiącach nie wytrzymuję i sam dzwonię do nich. Odpowiedź jest lakoniczna – klient nie wybrał mnie. No trudno, ale nie bardzo rozumiem po co była w takim razie ta gigantyczna rozmowa. Dlaczego maglowali mnie tak długo? W tym momencie pojawia się w mojej głowie pomysł – napiszę do tamtej uczelni. Przypominam sobie, że czekając na korytarzu słyszałem jak jeden z urzędników wymienił nazwisko Kris Korzeniowski. To już jest punkt zaczepienia, wyślę list do niego. Klika tygodni później dostaję już email z Nowej Gwinei z zapytaniem czy rzeczywiście jestem zainteresowany? Odpowiadam, że tak, i w tym momencie sprawy zaczynają toczyć się jak lawina. Miesiąc później moi dwaj synowie wracają ze szkoły ze świadectwami ukończenia odpowiedniej klasy, wsiadamy w samochód i jedziemy na lotnisko do Warszawy. Najmłodszy z nich, Jakub, został w domu bo podobno kraj bardzo niebezpieczny. Synowie o wyjeździe dowiedzieli się na krótko przed wyjazdem. Przyjęli to z niedowierzeniem, ale … Całe szczęście, że miałem tylko miesiąc na przygotowanie się do wyjazdu. Gdybym miał więcej to być może znajomi by mnie przekonali, że to dziki kraj i nie należy tam jeździć. Każdy ze znajomych, po kolei, mówił mi o ludożercach, chorobach tropikalnych, itd. Na szczęście nie mieli tyle czasu aby mnie przekonać.

Podróż

Wreszcie odlot. Idę do samolotu z moimi synami, Maćkiem i Jędrzejem. Idziemy przygotowani jak na wojnę, bo to przecież tak niebezpieczna wyprawa. Potem długi lot przez New Delhi, Singapur, Port Moresby aż do małej miejscowości Lae, nad morzem Solomona. Do Singapuru samolot LOTu, a więc jesteśmy jeszcze na swojskim gruncie. Potem samolot Air Nuigini i zaczyna się prawdziwa egzotyka. Czarne stewardesy, o dziwo, mówią bardzo poprawnym angielskim. Są niezwykle uprzejme i serdeczne jakbyśmy znali się od dawna. Nocny lot nad wyspami Indonezji jest niezwykle bajkowy. Najpierw zachód słońca, potem rozgwieżdżone niebo i długi cichy lot. Niebo nie jest do końca czarne. W dole z rzadka pojawiają się światełka – wyspy a może statki. Wreszcie na wschodzie pojawia się światło na horyzoncie – będzie świtać. Tego lotu nie da się zapomnieć. Będzie, jak wiele innych rzeczy, wracał wielokrotnie.

Nad ranem dostajemy śniadanie i zaczynają się przygotowania do lądowania w Port Moresby. Z okien samolotu widzimy puste lotnisko położone wśród beżowych piasków, gdzieniegdzie tylko kępki krzaków, suchorostów i trawy. Gdzie jest ten tropik i tropikalna dżungla? Jesteśmy odrobinę rozczarowani. Moi synowie wykrzykują z radości patrząc na okolice lotniska. Przypominają im one wielką planszę do gry w Warhamera.

Wreszcie lądowanie. Gdzieś zapodział się facet, który powinien podstawić schody do samolotu. Musimy więc czekać jakiś czas. No wreszcie facet jest i wychodzimy z samolotu prosto na płytę. Pomimo, że jest jeszcze bardzo wcześnie rano tu jest już bardzo gorąco, zawiewa suchy wiatr i czujemy niezwykły zapach. To zapach Nowej Gwinei. Od tego momentu będzie nam towarzyszył przez wiele lat.

Teraz odprawa paszportowa i oczekiwanie na samolot do Lae. Czekamy w poczekalni, o dziwo bardzo czystej, choć bez klimatyzacji i bez żadnych wygód. Po prostu w miarę czysty i dobrze oświetlony barak, plastikowe krzesła i lustrzanie gładka podłoga. Jesteśmy jedynymi białymi wśród dużej gromady kolorowych krajowców. Kolorowe są nie tylko ich skóry, ale również ich stroje. Wszyscy są uśmiechnięci i mili. Ktoś usiłuje nas pytać skąd jesteśmy, ale bariera językowa nie pozwala na poważniejszą konwersację. Potem był lot małym samolotem ponad górami. W dole już prawdziwa dżungla. Kilka tygodni później dowiaduję się, że przelatywaliśmy nad okolicą zwana ‘kokoda trail’. Było to miejsce, w którym w czasie drugiej wojny światowej rozsypała się potęga armii japońskiej stacjonującej w Nowej Gwinei.

Ten malutki samolot dolatuje z nami do lotniska w Lae. Wysiadamy, odbieramy bagaże i wiozą nas do Lei. Teraz dopiero widzę z kim korespondowałem przez ostatni miesiąc. Kris Korzeniowski – długi i raczej szczupły facet będzie moim przyjacielem na zawsze. Jest również Włodek Kostecki. Obaj z wydziału elektrycznego słynnego w rejonie Południowego Pacyfiku UNITECHu, czyli Papua New Guinea University of Technology. Na tej uczelni przyjdzie nam spędzić najpiękniejsze lata naszego życia. Jedziemy długą drogą do hotelu w Lae. Po drodze dowiaduję się jak to było naprawdę z moją kandydaturą i firmą P. Oczywiście zostałem wybrany jako jedyny z całej chmary kandydatów. Ale firma P zamiast zawiadomić mnie o tym, poinformowała UNITECH, że „kandydat zrezygnował” i zaproponowała w zastępstwie swojego kandydata. Tymczasem UNITECH, mając konkretne plany co do mojej osoby – tworzenie wydziału informatyki, odpowiedział, że inny kandydat ich nie interesuje. Koniec dyskusji. Jedni rozczarowani, a inni niezadowoleni.

Do Lae dojeżdżamy szosą wijącą się wśród drzew. Mijamy plantacje czegoś o czym jeszcze nie mamy większego pojęcia. Mijamy wioski, dzieciaki na drodze, mijamy, mijamy, … . Kończy się drugi dzień podróży.

Wreszcie jest hotel, Lae International Hotel. Pawilony położone wśród drzew, bajeczna przyroda, basen z błękitnym dnem i super czystą wodą. Są ptaki buszujące w nisko koszonej trawie, ptaki na drzewach, ptaki w powietrzu, są klatki z kangurami drzewnymi i chyba jeszcze jakieś inne zwierzęta. Jest głośno od ptasiego wołania. Gorące i bardzo wilgotne powietrze otula nas bez reszty. Tego nie da się opisać słowami. To trzeba poczuć na własnej skórze. Tu nie wystarczą słowa – parno, wilgotno, itd. Nie ma odpowiednich słów na to aby opisać pierwsze zetknięcie się z papuaskim tropikiem. To zostaje w naszej świadomości do końca życia i do tego tęsknimy również do końca życia. Już nigdy nie będzie tak jak kiedyś.

Lae International hotel

Lae International hotel

Po kolacji koledzy odjeżdżają do siebie, a my zostajemy sami. Zmęczeni po tej gigantycznej podróży idziemy spać. Jest wprawdzie dopiero późne popołudnie, ale nam oczy same się zamykają – minęło ponad 48 godzin od wyjazdu z domu. Jakiś czas potem budzi nas ulewa. Za oknem ściana deszczu, a hałas jest tak nieprawdopodobny, że nie słyszymy siebie nawzajem. Zza okna dochodzi nas zapach mokrej ziemi, mokrej trawy, zapach hibiskusa i wiele innych zapachów. Prawdziwa symfonia zapachowa. Czujemy się jak w raju. Zaczyna się przygoda Nowa Gwinea, a dla nas najpiękniejsze lata naszego życia.