Tags
Zaraz po przylocie do Nowej Gwinei pierwsze trzy dni spędziliśmy w Lae International Hotel. Było nam wprawdzie tam bardzo dobrze, ale trochę zastanawialiśmy się dlaczego nie pojechaliśmy od razu na kampus uczelni. Dopiero potem powiedziano nam, że przed naszym przyjazdem były wielkie ulewy i kampus na tym mocno ucierpiał. Czwartego dnia przyjechał w końcu samochód, zapakowaliśmy nasze bardzo skromne bagaże i pojechaliśmy na kampus do naszego pierwszego papuaskiego domu. Po drodze znowu palmy, jakieś wioski, przy drodze idzie dwóch miejscowych pięknisiów prawie na golasa, ale z piórami w d…
Krajobraz mało zachęcający – jakieś krzaki, i znowu plątanina krzaków, szosa dziurawa jak żadna inna, która wcześniej mogłem jechać. I wreszcie przejeżdżamy przez bramę uczelni. Jest dwóch wartowników. Sprawdzają kto jedzie i otwierają szlaban. Kilka minut później dojeżdżamy do domu na metalowych palach. To będzie nasz dom zastępczy, bo ten właściwy nie jest jeszcze przygotowany. Dom jest jak bajka – trzy poziomy, na dole kuchnia, salon na półpiętrze, a wyżej sypialnie, aż trzy a może cztery? Z salonu roztaczał się widok na nasz ogród z plantacją ananasów, dalej jakieś pola, a jeszcze dalej góry pokryte dżunglą. Z jednej strony te góry, a z drugiej strony gdzieś daleko morze Solomona. Takie położenie domu sprawiało, że w domu był zawsze miły przewiew – w nocy od gór, a w dzień od morza. Dzięki temu w domu było zawsze chłodno. Zamiast okien były otwierane żaluzje, które przez większość czasu mieliśmy szeroko otwarte. Był to bardziej komfortowy dom niż te, które znaliśmy z Polski.
Zwiedzamy otoczenie. Przy domu było kiedyś wielkie drzewo deszczowe. Został po nim tylko pień szeroki na blisko metr, ale w tym klimacie wszystko rośnie błyskawicznie. Za parę tygodni z pnia wyrosły pędy i pojawił się zagajnik sterczących w górę „drzewek”. Część z nich usunęliśmy pozostawiając jeden czy dwa aby drzewo mogło się odrodzić. Niestety drzewo nigdy się nie odrodziło. Kilka tygodni później jakiś usłużny krajowiec oczyścił je dokładnie – skoro ktoś ściął, to znaczy, że nie ma prawa rosnąć od nowa. Ot takie miejscowe podejście do przyrody. Więcej na ten temat opowiem przy innej okazji.
Ogród przy domu okazał się rozczarowaniem. Ananasy zostały zebrane przed naszym przyjazdem. Było trochę roślin zielnych rosnących na brzegu ogrodu, ale wtedy jeszcze nie znaliśmy ich przeznaczenia. Dopiero wiele tygodni, a może miesięcy, okazało się, że jest to zupełnie niezłe warzywo.
Poznajemy naszych sąsiadów. Z jednej strony Rumunka z dzieckiem i mężem Afrykańczykiem z wydziału architektury, z drugiej chińskie małżeństwo – on z wydziału elektrycznego. Jest fajnie, są nowi znajomi. Uczymy się tego świata tak szybko jak to tylko możliwe. Zwiedzamy miejscowe targowisko – siedzi na ziemi rząd Papuasek, najczęściej z małymi dzieciakami, przed nimi jakieś zielone wiązanki i trochę zielonych dzikich bananów. Zastanawiam się do czego mogą służyć te zielone liście. Bardziej bym przypuszczał, że do trucia szczurów niż do jedzenia, ale prawda okazuje się bardziej optymistyczna.
Tego samego dnia późnym popołudniem wyjazd z Mirką Korzeniowską do miasta na zakupy. Potrzebne prześcieradła, koce, garnek i patelnia, itd. Kup koniecznie parasol, bo bez tego nie da się tu żyć – doradziła mi Mirka. Następnego dnia okazało się jak bardzo ważny był ten zakup. Długa była ta lista zakupów, a pieniędzy, na początek, niewiele. Nie mniej wieczorem zrobiliśmy nasz pierwszy rosół z mrożonego kurczaka – był zdecydowanie wstrętny i zupełnie nie przypominał wspaniałego jedzenia z hotelu.
Teraz spać, bo jutro od rana idę do pracy. To tylko około 500 metrów przez malowniczy kampus. No więc do jutra. Za oknami cisza uśpionego kampusu. Gdzieś jeszcze szczeka pies, ale po chwili i on pójdzie spać gdzieś pod jakimś domem. Z rzadka słyszmy odgłosy nocnych ptaków. Zupełnie nieznane, brzmią bardzo egzotycznie i trochę tajemniczo.
Następnego dnia budzę się o wschodzie słońca spodziewając się, że będzie ta sama jak w ciągu ostatnich dni słoneczna pogoda. Tymczasem leje i to tak, że z okna widzę kompletnie zalaną drogę. Nie jest dobrze ale w końcu deszcz jest bardzo ciepły, chociaż bardzo ulewny. Zakładam krótkie spodenki, bawełnianą koszulkę, na nogi gumowe klapki. Do plastikowej siatki biorę ręcznik i ubranie na przebranie, i ruszam w drogę. Wczoraj kupiony parasol teraz się przydaje. Początkowo droga jest zupełnie znośna, ale nieco dalej okazuje się, że ta część kampusu jest kompletnie zalana. Szerokie lustro wody zakrywa wszystko co wczoraj było piękną łąką, boiskiem sportowym i ogrodami. Woda na drodze sięga mi do kolan. Miejscami nieco wyżej. Nie mniej, jak już jestem tak daleko, to należy iść dalej. W końcu dochodzę do mojego wydziału. Nieduży budynek – na parterze sale wykładowe, na piętrze pokoje pracowników i sekretariat. Dostaję klucz do mojego pokoju, przebieram się i jestem gotów do pracy. Mój dawny znajomy z rozmowy w Polsce, obecnie mój przełożony, Ted Phythian oprowadza mnie po wydziale. Poznaję moich nowych kolegów, pracownię komputerową, sekretariat. W sekretariacie patrzę ze zdumieniem jak Betty Agum, nasza sekretarka, Papuaska z prowincji Morobe, pisze szybko tekst na komputerze. Bez żadnych obaw, że coś zepsuje, że coś nie wyjdzie. Ot po prostu pisze i tyle. O dziwo, robi to bardzo fachowo. Przypominam sobie sekretariat z mojego wydziału w Polsce, gdzie komputer stał w reprezentacyjnym miejscu, przykryty serwetką, a sekretarka pisała na tradycyjnej maszynie. Świat się przewraca. Przyjechałem z rozwiniętej technicznie Europy do, podobno, dzikiego kraju, a tu taka niespodzianka. Papuasi jeszcze wielokrotnie zadziwiali mnie swoimi umiejętnościami.
Przeglądam duży karton książek stojący na korytarzu. Są tu wspaniałe rzeczy zostawione przez moich poprzedników. Każdy, kto tu kiedyś pracował zostawiał część swojej biblioteki. Miły zwyczaj. Zaczytuję się w jakimś podręczniku z 1947 roku. Tymczasem za oknem leje już tak, że nie da się usłyszeć co mówią ludzie dookoła. Leje, leje i leje. Jedna wielka i bardzo głośna ściana deszczu. To podobno tylko mała pora deszczowa. A co będzie jak przyjdzie ta druga, właściwa pora deszczowa? Drugiego dnia jest dokładnie tak samo, trzeciego również. Robię moje zajęcia, poznaję moich studentów. Ciągły deszcz wprawdzie przytłacza psychikę, ale czy to ważne. Jest ciekawie. Tymczasem moi koledzy patrzą na mnie z jakąś, źle ukrywaną, obawą. Potem dowiedziałem się o co chodziło – oni bali się, że nie wytrzymam tego deszczu, spakuję się i wyjadę. Tak zrobiło wcześniej parę innych osób. Tymczasem nic takiego nie przychodziło mi do głowy. Po prostu był duży deszcz, a każdy deszcz kiedyś przestaje padać.
Trzeciego dnia wracając z pracy do domu nie musiałem już używać parasola. Zaświeciło słońce, po wielkiej ulewie zostały tylko ogromne kałuże. Zrobiło się znacznie przyjemniej. Na kampusowym boisku gromada dzieciaków kopie piłkę w wielkiej kałuży rozpryskując przy tym wodę na wszystkie strony. Jest wspaniale, oby tak dalej.