Tags
Dojazd z Torunia do Warszawy, na lotnisko, jest zawsze problemem. Zdąży się na samolot lub nie. Czasem pogoda nie sprzyja i wtedy nie ma co ryzykować, trzeba wyjechać poprzedniego dnia i nocować w Warszawie. Tym razem wybór też nie był łatwy. Pogoda trudna do przewidzenia. Pajac w obcisłych spodniach skacze na ekranie telewizora i co rusz to zmienia swoje zdanie – będzie mróz i gołoledź, innym razem mówi coś o opadach śniegu i zawianych drogach. Panienki prezentujące pogodę więcej czasu spędzają na ustawianiu się tak, aby jedna noga była schowana za drugą, niż na samej pogodzie. Ich basujące głosy przewidują coś, co właściwie nie ma większego sensu – dziś tak a jutro inaczej. Zawsze zastanawiam się, dlaczego prezenterki w telewizji zaczęły od jakiegoś czasu mówić przez nos, zmieniając głos na niższy? Podobno to bardziej sexy? Tylko, po co komu prezenterka dziennika z głosem sexy. Wystarczy, że będzie miała przyjemny głos i mówiła z sensem. No, ale jak widać, moda w tzw. publikatorach nie zawsze ma do czynienia z tzw. zdrowym rozsądkiem.
W końcu decyduję, że pojadę na lotnisko znajomym mikrobusem w dniu wylotu. Rano, pogoda zupełnie znośna. Nie ma śniegu, gołoledzi i innych zapowiadanych nieprzyjemności. Szosa jest sucha, a dzień jasny i słoneczny.
Dojeżdżamy na lotnisko znacznie wcześniej niż trzeba. Tu też nie ma specjalnie dużego tłoku, jak to bywa w innych okresach. Oddaję bagaż, i idę do kontroli bagażu podręcznego. Ciekaw jestem, co tu wymyślą? Rzadko zdarzało mi się wyjechać z Okęcia bez problemów w tym miejscu. Komuś zawsze coś się nie podobało. Kiedyś panienka w mundurze przeskoczyła jak gazela przez oddzielające nas żelastwo, aby wyrwać mi plecak i znaleźć w nim kilka zupek w proszku, o które prosiła moja córka. Usłyszałem wywrzeszczane pytanie „a co to jest?”. „Zupki w proszku, proszę pani. Jak pani nie wierzy to proszę posmakować”. Ktoś kiedyś, też w mundurze usiłował zbadać, dlaczego wiozę ze sobą tyle kabli i zasilaczy. Badał je dokładnie dopasowując kolejno do komputera, zasilacza do komputera, aparatu fotograficznego, itd. Na koniec zrezygnował z badania. Jeszcze innym razem facet, już w cywilu zastanawiał się, dlaczego nie mam paska w spodniach, tylko mam go w plecaku? Tym razem skończyło się na dokładnym sprawdzaniu mojego aparatu fotograficznego – jest duży, więc może być w nim bomba? Małe, poczciwe Kindle też było podejrzane. Po co wiozę laptop i Kindle? Jakby sam laptop nie wystarczył? No, ale tym razem trwało to dość krótko i bez większego stresu. Potem już tylko kontrola paszportów i jestem wolny. Dalej już będzie normalniej.
Lot do Dubaju spokojny. Obsługa sympatyczna, i nawet dają regularnie posiłki, czego nie można się spodziewać w naszej flagowej linii PL LOT. Lini ochrzczonej jako Late Or Tomorrow. O dziwo nie ma nawet pijaństwa, jakie zdarza się czasem na tej linii. W obsłudze nie ma polskiej stewardesy, a te obce to nie zawsze wypada zapytać. Lot jest długi i bardzo spokojny. Obok mnie jakaś starszawa dama pokrywa, co jakiś czas, swoją twarz kosmetykami. Patrzę z pewnym zdumieniem, jak patyczkiem z kawałkiem waty na końcu nakłada szminkę na usta. To jest jakaś specjalna szminka, bo w słoiczku. Lusterko ma w denku słoiczka. Stare warstwy szminki wysychają i na brzegach zaczynają się podginać. Nowa warstwa ma za zadanie to poprawić. Czasem trudno jest zrozumieć kobiety.
Wreszcie lądowanie w Dubaju. Za oknami noc. Samolot gładko dojeżdża do rękawa. Odłączam się od tłumu idącego do kontroli paszportowej i odbioru bagażu. Idę z paroma osobami do kolejnej kontroli bagażu podręcznego i dalej na przesiadkę. Tym razem nikt już nie zwraca uwagi na mój aparat fotograficzny i Kindla. Jedna chwila i już jestem na korytarzach terminala. Odszukuję korytarz, z którego za 5 godzin odleci mój samolot do Seoulu. Światła przygaszone, wszędzie pustawo i cicho. Na korytarzu widzę po obu stronach szereg leżanek dla czekających pasażerów. Znajduję wolną leżankę i kładę się z zamiarem spania aż do odlotu. Trochę niewygodnie. Niektórzy z pasażerów śpią i im twardość leżanek nie przeszkadza. Inni kręcą się, przewracają z boku na bok, aby znaleźć wygodną pozycję. Inni nie wytrzymują i odchodzą, aby poszukać innego, wygodniejszego miejsca.
Zasypiam, lub wydaje mi się tylko, że zasypiam. Jest tak cicho, że słyszę posapywanie sąsiada. Za chwilę, słyszę bardzo ciche kroki. Otwieram oczy. Korytarzem idzie Pakistanka. Dawno nie widziałem tak wyprostowanej i zgrabnej sylwetki kobiecej. Jej lekkie sandałki robią niewiele hałasu. Czarna szata z chustą na głowie dodaje jej tajemniczości. Tak musiały kiedyś wyglądać kobiety Mogułów, od których w jakimś stopniu wywodzą się Pakistańczycy. Zawsze mnie irytują zjadliwe komentarze Europejczyków na temat tych chust na głowach muzułmane. Tylko ci krytykanci zapomnieli, że jeszcze parę lat temu ich matki chodziły do kościoła w podobnych chustkach. Zapomnieli również, a może nigdy nie nauczyli się, że muzułmanki przejęły chusty od greckich kobiet w Bizancjum. Wystarczy, że wyglądają inaczej, a więc rażą nasze cywilizowane oczy.
Kobieta przechodzi jak cień i znowu jest cisza.
Na końcu korytarza jest bar i co chwilę ktoś tam podchodzi i coś tam zamawia. Jakiś nieprawdopodobny grubas zamawia z amerykańskim akcentem dwa piwa i siada przy stoliku. Ciekaw jestem ile tych piw wypije do odlotu. Myślę o kimś takim z niesmakiem. Kiedyś przyszło mi lecieć obok podobnego typa. Połowa mojego miejsca była zajęta przez jego sadło. Na szczęście stewardesa szybko się zorientowała w mojej sytuacji i przesadziła mnie na inne miejsce. Zastanawiam się przez chwilę, czy grubas nie będzie siedział koło mnie w locie do Seoulu?
Znów zapada cisza. Znów słyszę posapywanie sąsiada z lewej strony. Znów zasypiam. Nie na długo. Korytarzem idzie w stronę baru jakiś hindus z dzieckiem. Jak hindus idzie prosto do baru to dzieciak wykrzykuje coś wesoło. Jak hindus próbuje zawrócić to bachor zaczyna wrzeszczeć. I tak kilka razy. Wreszcie dzieciak dostaje przy barze swoją puszkę z czymś wymarzonym i odchodzi z ojcem gdzieś w odległe zakątki terminala. Chwilę później słyszę znowu wrzask. Chyba puszka jest już pusta.
Tymczasem przede mną przechodzą trzy stewardesy z jakichś linii afrykańskich. Wszystkie smukłe jak gazele, szczupłe o długich nogach. Gdy mnie mijają widzę ich ogromne tyłki wystające do tyłu. Zupełnie jakbym miały przyczepione z tyłu stoliki albo jak odwłoki pszczoły. Jak widać każda ludzka rasa ma swoje specjalne miejsca, gdzie odkłada tłuszcz. Jedni na brzuchach – szeroko jak wielkie dynie, inni na biodrach lub udach, jeszcze inni budują sobie brzuszki do przodu i nic na boki, a jeszcze inni gromadzą go na tyłkach. Zastanawiam się czy po tym, gdzie dany osobnik ma zgromadzony tłuszcz, można powiedzieć, jakiej jest on rasy?
Afrykańskie stewardesy przeszły i robi się znowu cicho. Cisza trwa może pół godziny. Jest już 2 w nocy, więc zostały mi tylko dwie godziny do odlotu. Tymczasem pojawia się „podlotek”. Raczej starszawa dama ubrana w białe sandałki, różowe koronkowe skarpetki, białą spódniczkę mini i oczywiście różową bluzeczkę. Nad tym widnieje zupełnie biała fryzura. Peruka czy własne? Podlotek ma swoje lata i swoją tuszę. Tusza wylewa się wszelkimi możliwymi otworami w ubiorze. Pomiędzy skarpetkami, a spódniczką widnieje coś, co przypomina dwie mocno pomarszczone trąby słonia. Gdzie łydki, gdzie kolana, a gdzie zaczyna się udo? Zgadnij człowieku i nie przyjdzie Ci to z łatwością. Tymczasem podlotek rozkłada się akurat obok mnie, miejsce zwolniło się przed chwilą, i zaczyna jak przystało na kobietę w podróży zajmować się swoją kosmetyką. Idą w ruch różne maści, szminki, zapachy. Wreszcie podlotek jest usatysfakcjonowana swoim wyglądem. Chowa specyfiki do torby i mości się do snu. Po chwili zasypia, a jakiś czas później słychać z jej strony podejrzane odgłosy połączone z niezbyt przyjemnym „zapachem”. Ktoś z jednej z pobliskich leżanek wybucha śmiechem, po czym wstaje i odchodzi. Za nim znika ktoś następny. No Ella to ona nie jest, ani nawet królowa Saba. Też decyduję się na oddalenia od wonności tego miejsca.
Idę w stronę bramki, gdzie mają wpuszczać do mojego samolotu. Na szczęście już otwarta, choć jeszcze ponad godzina do odlotu. Przechodzę, wchodzę do poczekalni, siadam i przyglądam się przez okno jak ładują bagaże do mojego samolotu.
Wreszcie odlot. Gigantyczny, ale bardzo komfortowy A380-800 płynie prawie bezszelestnie w powietrzu. Jest luźno – nie ma grubasa obok mnie, cicho – nie ma też zbyt wielu dzieci. Smaczna kolacja, a może wczesne śniadanie. Kto jest w stanie to rozpoznać o 4 nad ranem? Zasypiam, budzę się na chwilę w połowie drogi. Uchylam zasłony okienka. Pod nami Himalaje lub jakieś inne azjatyckie wysokie góry, pokryte śniegiem i oświetlone promieniami księżyca. Mam wrażenie, że to wszystko mi się tylko śni. Aby nie stracić tego pięknego snu ponownie zasypiam. Budzą mnie na kolejny posiłek i za pół godziny lądowanie w Seoulu. Zaczyna się kolejna przygoda mojego życia. Znów podarowano mi kilka tygodni u mojej Asi. Czy to już ostatni raz w tym życiu?
5-6 stycznia 2015