Tags

, ,

Tego wpisu miało tu nie być. Nie planowałem żadnych wpisów dotyczących Singapuru. Jeszcze nie skończyłem moich koreańskich wspominek, papuaskie tematy zaledwie rozpoczęte, a parę innych rzeczy czeka w kolejce. Uznałem jednak, że są chwile warte upamiętnienia nie tylko na zdjęciach.

Od kilku dni patrzyłem na mapy Singapuru i zastanawiałem się, co znaczą te słowa „canopy walk” na mapce Kent Ridge? W końcu zdecydowałem, że trzeba sprawdzić. Zrobił się z tego sprawdzania spacer na dwa dni.  Wędrówka wśród koron drzew. W słońcu, wśród ptaków, kwiatów i cykad. Tak naprawdę wystarczyłoby 2 lub 3 godziny, ale przyjemność była zbyt duża, aby ją skracać.

Niedziela, 8 lutego, 2015

Było wczesne popołudnie, temperatury zaczynały już nieco spadać. Był akurat odpowiedni moment, aby wyjść z domu i zrobić długi spacer. Schodzimy, mój syn Jędrzej, wnuk Sulimir i ja, powoli z Clementi Woods do przystanku autobusowego. Sulimir trochę się grzebie niezbyt chętny na chodzenie gdziekolwiek. Autobus podwozi nas w okolice Kent Ridge. Po drodze wstępujemy do sklepiku, aby kupić coś do picia dla dziecka. Jest jeszcze gorąco, a na podejściu może być jeszcze cieplej. Park Kent Ridge wita nas stromym podejściem. Cierpliwie podchodzimy krętą asfaltową drogą. Krok po kroku, aby nie zniechęcić dziecka, a samemu za szybko się nie zmęczyć. Wreszcie jesteśmy na grzbiecie. Nie ma tu aż tak wielu ludzi jak się spodziewaliśmy. W oddali jakaś grupa Malajskich weselników przygotowuje się do grupowego zdjęcia. Kilka osób rozłożyło się na trawniku i prowadzi ożywioną dyskusję. Chyba trochę za głośno, ale w końcu gdzieś muszą się wygadać. Ktoś biegnie drogą – jogging jest popularnym sportem w Singapurze. Biegających widzi się dosłownie wszędzie.

Kilka minut później dochodzimy do tablicy z napisem ‘canopy walk’. Wreszcie to, na co czekałem. Droga zamienia się w drewniany pomost wiszący ponad wąskim fragmentem dżungli. Jesteśmy na poziomie wierzchołków drzew. Co chwilę zatrzymujemy się, aby podziwiać widniejące obok nas kwiaty i egzotyczne owoce, kolorowe liście drzew, a w dole rozległą panoramę miejskiej szkółki roślin i odległych budynków Science Center. Pomost jest długi, załamujący się co chwilę w lewo lub prawo. Dziecko zaczyna domagać się picia. W ten sposób można trochę opóźnić wędrowanie. W końcu dla niego taka wędrówka nie jest jeszcze zbyt interesująca.

Po kilku minutach pomost urywa się dość gwałtownie i zamienia w strome schody prowadzące wiele metrów w dół, potem jeszcze kręta ścieżka – asfaltowa, jak większość dróg w tym parku. Znajdujemy się na poziomie doliny. Kończy się park Kent Ridge a zaczyna wizytówka Singapuru – tzw. HortPark. Teraz zaczyna się przyroda użytkowa. To miejsce stara się przybliżyć Singapurczykom ogrodnictwo, nauczyć dzieci i dorosłych obcowania z przyrodą. Tu każdy może mieć swoją grządkę, gdzie będzie uczył się jak uprawiać warzywa i kwiaty. Tych grządek jest zaledwie kilka, ale i tak niektóre z nich nie są zagospodarowane.

Mijamy wiele ciekawych zakątków parku. Szklarnie, gdzie usiłuje się hodować dalie – tu dalie hoduje się w szklarniach, bo na wolnym powietrzu jest dla nich za gorąco. Zastanawiam się czy wewnątrz środowisko jest schłodzone? Nasze zainteresowanie wzbudza osobliwa kolekcja bananów. Pomimo wielu lat życia w tropikach, ani ja ani mój syn, nigdy nie widzieliśmy niektórych z nich. Kiść bananów wyglądająca jak chińskie ognie ma długość ponad 1.5 metra. Inna wiązka bananów jest z kolei tak zwarta, że poszczególne owoce są jakby zrośnięte. Kilka innych odmian jest już bliższa temu, z czym kiedykolwiek mieliśmy do czynienia.

Mijamy po drodze kolorowy plac zabaw dla dzieci. Takich placów jest w Singapurze wiele i wszystkie one są bardzo zadbane i dobrze utrzymane. Oczywiście Sulimir natychmiast znika w pomarańczowej tubie plastikowej zjeżdżalni. Jest zatem czas na dokładne obejrzenie pobliskiej kolekcji storczyków, zakątka opisanego jako ogród z Bali. Tak naprawdę to jest tylko romantyczna nazwa, domek zrobiony ze splecionych gałęzi paru krzaków i płaskorzeźby z motywami roślinnymi.

Dalej jest kilka budynków, ogromny, idealnie wystrzyżony trawnik otoczony palmami o srebrnych liściach. Bardzo mi się podobają, ale nie chciałbym hodować czegoś takiego w domu. Sztywne liście palm mogą być niezbyt przyjemne dla twarzy, a szczególnie oczów domowników. Pomijam już ilość miejsca, jakie zechce zająć taka palma. HortPark kończy się paroma budynkami, gdzie znajdują się pracownie dla przychodzących tu dzieciaków.

Mijamy jakąś zwijającą się wystawę ogrodniczą i stragan litewskiej firmy usiłującej sprzedawać tu nasiona. Patrzę na ich stoisko i zastanawiam się, dlaczego oni tak naciągają ludzi? Po wielu latach życia w tropikach i różnych eksperymentów ogrodniczych wiem, że pewne rośliny po prostu tu nie będą rosły. Tymczasem na straganie widzę wszystko to, co siałem ubiegłej wiosny w moim ogrodzie w Polsce. Urocze Litwinki wyjaśniają mi, że to są nasiona roślin przystosowanych do tego klimatu. Bujda – nie zdarzyło mi się spotkać w tropikach aksamitek, i paru innych kwiatków, jakie widzę na straganie. Podobnie jest z pomidorami i wieloma innymi warzywami. One rosną tutaj doskonale, ale wyłącznie na terenach położonych wysoko w górach.  W PNG najlepsze i jedyne warzywa były z gór prowincji Enga, w Malezji ze wzgórz Cameron Highlands, a na Borneo z grzbietu Kinabalu. Na dole rosną banany, passiflora i parę innych rzeczy znoszących upały i bardzo wysoką wilgotność. No, ale dajmy spokój Litwinkom i ich interesom. Ruszamy dalej w drogę.

Kończy się HortPark i wchodzimy na most Aleksandry. Przepiękna struktura mostu nad Alexandra Street i dalej kolejna promenada na mostach nad fragmentami dżungli. Tu jest już tłoczno. Jest późne popołudnie i w parku zaczyna pojawiać się coraz więcej ludzi – biegacze, wycieczki, i całe rodziny. Sulimir zaczyna nieco zwalniać, ale dalej idzie bardzo dzielnie i nie narzeka. W zamian za to słyszę cały czas jego monolog, czasem zamieniający się w dialog dziecka z ojcem, na temat zwierząt, zarówno tych żyjących w dżungli jak i tych żyjących w świecie wymyślnym przez dziecko. Słyszę dyskusję o tym, że nie można zabijać ani zjadać krokodyli. Jest to zwierzę chronione przez Ibanów z Borneo. Sulimir jest Ibanem. Podobno według lokalnego prawa ja też nim jestem? Dowiaduję się, że można zabijać orki, i tylko niektóre gobliny. Dowiaduję się, że niektóre gobliny są ‘cute’ i tych nie wolno ruszać, ale inne mogą być złe.  Na horyzoncie pojawia się gigantyczne budowla składająca się z trzech wież. Wspólnie orzekamy, że to jest zamek orków – tych groźnych i nieprzyjemnych.

Czas już przerwać wędrówkę. Dla dziecka to i tak już dużo, a nam dokuczają coraz liczniejsze i bardzo hałaśliwe grupy młodzieży. Schodzimy schodami w dół do Henderson Road, potem autobus i do domu. Gdy dojeżdżamy do domu jest już wieczór. Postanawiam, że jutro przejdę jeszcze raz całą drogę tym razem aż do końca. Może nie będzie tak dużo ludzi? Będzie więc okazja delektować się każdym fragmentem drogi.

Poniedziałek, 9 lutego, 2015

W nocy padał deszcz. Poranek jest pochmurny, a dzień nie zapowiada się nadzwyczajnie. Mimo to, postanawiam przejść całą trasę od Kent Ridge aż do zejścia w kierunku na wyspę Sentosa. W sumie to tylko 6 kilometrów. Kupuję trochę prowiantu na drogę i wyjeżdżam w kierunku Kent Ridge. Znów to samo podejście, ale tym razem w bardzo wilgotnym powietrzu. Idzie się wspaniale. Nie jest za ciepło, powiewa chłodny wiatr. Zastanawiam się czy nie powinienem zabrać jakiejś cieplejszej odzieży na tę drogę? Za późno. Już jestem na podejściu.

Co jakiś czas spotykam na drodze ludzi. Są to jednak zupełnie inni ludzie niż wczoraj. Nikt, nigdzie nie biegnie. Idą powoli delektując się każdym krokiem i każdym oddechem. Ja zresztą robię dokładnie to samo. Mijając się mówimy sobie ‘good morning’, wymieniamy zdania na temat pogody, pięknego poranka, pięknej przyrody, i idziemy dalej każdy w swoją stronę. Idąc przez ‘canopy walk’ czuję zapach kwiatów z jakiegoś drzewa w dżungli. Kwiatów nie widzę, ale wiem, że gdzieś tam są w gąszczu liści i gałęzi, i przywołują motyle i inne owady. Kto by się nie skusił na taki zapach? Dochodzę do końca pomostu. Tu na końcu jest dom o tajemniczej nazwie ‘Reflections at Bukit Chandu’, co można tłumaczyć, jako ‘Odblaski na wzgórzu opiumowym’. Mijam jakąś kobietę sprawdzającą mapę. Jak przy wielu poprzednich spotkaniach mówię ‘good morning’. W odpowiedzi słyszę jakieś burkniecie i widzę mało przyjazne spojrzenie. Jakże to inne od tych wszystkich ludzi, których dotychczas spotkałem na tej drodze. Idę więc dalej. Znowu schody, potem zakosy ścieżki schodzącej na sam dół. Wyprzedza mnie ta sama kobieta, która mijałem przed chwilą. Idzie na skróty niemiłosiernie depcząc rośliny posadzone przy krętej drodze. Z kieszeni plecaka wystaje książka ‘Miasta marzeń, Singapur’.  Teraz już wszystko rozumiem.

Schodzę do HortPark. Dziś jest inaczej niż wczoraj. Teraz widać robotników podlewających w szklarniach, sprzątających drogi i porządkujących grzędy po wczorajszych gościach. Zatrzymuję się przy kolekcji kan. Te piękne rośliny zawsze mnie intrygowały, ale nigdy nie sadziłem ich w swoim ogrodzie. Może warto spróbować?

Na końcu HortPark, tuż przed wyjściem na ulicę podziwiam ściany roślinne. Tu na pionowych ścianach można zobaczyć kolekcje paproci, storczyków i rozmaitych pnączy. Takie ściany widziałem już kiedyś w Istambule w dzielnicy Uskudar. Tylko te są conajmniej 3 razy wyższe i jest ich kilka. Poza tym wilgotny klimat sprawia, że rośliny rosną na nich dość obficie.

Wreszcie most Alexandry. Długie łuki przęseł nad ulicą, a dalej dość skomplikowana kombinacja mostów. Idę ponad skłębionymi gąszczami dżungli. Odgłosy ptaków i cykad zagłuszają się wzajemnie. Zatrzymuję się co chwilę, aby zrobić zdjęcie czegoś daleko czy nieco bliżej. Nagle słyszę za sobą czyjś głos. Nie rozumiem słów, więc się odwracam.  Stoi przede mną Chinka, trochę jakby to powiedzieć ‘plumpy’ z uśmiechem od ucha do ucha. Powtarza wypowiedziane przed chwila zdanie ‘good morning stranger, how you feel today?’.  Rozbrajające. Rozmawiamy przez parę minut. Pani Tysiąc Usmiechów, tak ja nazwałem, opowiada mi szkolnym angielskim, jaki to dziś jest piękny dzień, jak jest jej miło, że mnie spotkała, co widziała po drodze, itd. Rozstajemy się po dobrych dziesięciu minutach. Lekcja angielskiego skończona. Każde z nas idzie w swoja stronę. Dla mnie zaczyna się teraz wspinaczka kilkoma galeriami schodów w górę. Tu jazgot cykad wzmaga się niemiłosiernie, odgłosy ptaków gdzieś giną w oddali. Inny rodzaj dżungli i inni mieszkańcy.

Kawałek drogi przez wysoki las, wysokie wzgórze z rozległym widokiem i porywisty wiatr. Czas na przerwę. Wyciągam z plecaka bułkę i herbatę w butelce. Siedzę na kamiennej ławie, podziwiam widok i wyskubuję kawałki bułki. Dookoła kompletna pustka. Można medytować godzinami.

Pół godziny później zejście jakimiś galeriami w przebudowie, duży kawał lasu z bardzo wysokimi drzewami i dochodzę do kolejnego mostu nad ulicą. Tym razem jestem już nad Henderson Street, a most nosi nazwę Henderson Waves. Piękny jest ten most, sprawia wrażenie jakby miał się za chwilę rozbujać w porywach wiatru. Widok z mostu też jest fantastyczny. Widać daleko aż do wybrzeża, można spróbować policzyć dźwigi portowe. Tylko spróbować, bo jest ich zbyt wiele, aby je policzyć.  Widać również ‘zamek orków’ w całej jego krasie. To będzie kiedyś piękna budowla. A może już jest. Trudno powiedzieć, czy jest to skończona budowa, czy dopiero w trakcie konstrukcji. W Singapurze zdarzają się budynki w pełni użytkowania, które wyglądają tak, jakby były jeszcze w budowie.

Wkraczam na ostatni etap mojej wędrówki – to już zaczyna się Mount Faber Park, najdalej na południe wysunięta część mojej drogi. Przez wysoki las, tzw. ‘las gigantów’ dochodzę do stacji kolejki linowej na Mount Faber. Obchodzę szczyt wzgórza, podziwiam widoki. Znowu cykady, znowu głosy ptaków. Fotografuję kolejną jaszczurkę. Ta się zupełnie niczego nie boi i nawet nie próbuje uciekać. Znika w trawie dopiero wtedy, gdy z pobliskiego parkingu wychodzi jakaś hałaśliwa grupa. Przywieziono ich tu autobusem. A tu nieprzyjemna niespodzianka – trzeba przejść 100 metrów z parkingu do stacji kolejki linowej. Idą powoli, krok za krokiem tocząc swoje opasłe ciała. Amerykanie? Nie. Tym razem rozpoznaję język niemiecki. Biedni ludzie, całe życie spędzili pracując w urzędach, obrastając sadłem, a teraz zmusza się ich do wysiłku. Za późno. To trzeba było robić wiele lat temu.

DSCF8766

Siadam w cieniu w jednej z bocznych alejek. Kończę moja bułkę, dopijam herbatę. Jest południe, czas na odpoczynek. Wyciągam książkę i następną godzinę spędzam czytając. Nikt nie przeszkadza, tylko z dołu słychać odgłosy miasta i czuć przypalone przyprawy z tysiąca singapurskich restauracji. Tego charakterystycznego zapachu Singapuru nie zapomina się. Nawet po wielu latach rozpoznaje się go wśród wielu innych zapachów.

Mija godzina. Teraz mam do wyboru, albo zejść na dół i pojechać autobusem do domu, albo wrócić tą samą drogą na pieszo. Decyduję się wracać pieszo. Jeszcze raz ta sama droga, jeszcze raz ta sama przyjemność.

DSCF8770A oto moja droga:

DSCF8714