Tags

,

Tunezja, 4/10/2015

Mój pierwszy poranek po przylocie do Tunezji rozpoczyna się trochę bajkowo. Budzę się o wschodzie słońca w białym pokoju z błękitnymi okiennicami i marmurowymi podłogami i schodami. Przez wewnętrzne okno widzę w świetle poranka gałęzie i liście ficusa. Teraz dopiero widzę jak duże jest to drzewo. Niesamowite jest jak można zmieścić w domu tak dużą roślinę. Myję się szybko, za chwilę budzi się mój gospodarz. Zwiedzamy razem dom i ogród. Ogród, jak połowa domu, jest poniżej poziomu ulicy. To już zostało zrobione po kupieniu domu. Gospodarz pokazuje mi na piętrze drzwi, oczywiście błękitne, i mówi „tu było oryginalne wejście do domu, wszystko co poniżej ja zrobiłem”. Podoba mi się to wszystko. Piękna architektura wielopoziomowa, dużo schodów, schodków, pokoje na różnych poziomach, otwarte przestrzenie wokół wewnętrznego patio. Wygląda to niezwykle. Sam ogród, do którego słońce dociera tylko w godzinach południowych jest zielony, kolorowe kwiaty bugenwilli wypełniają przestrzeń w rogu ogrodu od ziemi aż do okien na piętrze. Robię dużo zdjęć.

DSCF0702

Potem jest śniadanie, typowe jak w śródziemiomorzu. Chleb, oliwa i owoce. Dawno już nie delektowałem się śniadaniem. Przez krótką chwilę zastanawiamy się jak spędzić dzień. Jest zaplanowane zebranie na uczelni, ale właśnie dowiadujemy się, że się nie odbędzie, bo rektor ma coś pilnego. Gospodyni, która miała przyjść i posprzątać dom miała coś pilnego w rodzinie i nie może akurat dziś przyjść. Ridh wspomina mi, że ma drugi dom na wybrzeżu i może byśmy tam pojechali? Dlaczego nie? Pakujemy więc szybko trochę niezbędnych rzeczy i wyjeżdżamy samochodem z Tunisu.

Początkowo jedziemy zatłoczoną szosą wylotową. Dzielnica nazywa się Ariana i jest przedmieściem Tunisu. Dalej jest centrum miasta, przez które przejeżdżamy bardzo szybko i jesteśmy na autostradzie. Wyjątkowo równa nawierzchnia i dobrze zorganizowany ruch samochodów. Zupełnie niepodobne do znanych mi krajów arabskich. Po drodze mijamy plantacje oliwek, znowu plantacje oliwek, i jeszcze raz plantacje oliwek. Potem znowu plantacje oliwek, za nimi kolejne plantacje, itd. Oliwki bez końca. Od czasu do czasu miajamy jakąś wioskę schowaną w plantacjach oliwek 🙂
DSCF0807

Wreszcie Salakta. Poznaję drugi dom Ridha. Ten jest prosty, trochę przysypany piaskiem. Przed domem w odległości 30 metrów morze i plaża. Latem są tu tłumy turystów, zimą za to nie sposób tu wytrzymać. Otwieramy wszystkie okiennice, drzwi na taras. Robimy sobie duże kubki kawy i siadamy na tarasie. Od morza dochodzi szum wody, wielkie fale biją z łoskotem, a my rozkoszujemy się kawą i niezwykłym spokojem tego miejsca.Po dłuższej chwili odpoczynku decydujemy się na zorganizowanie jakiegoś obiadu. Nic z tego. Właśnie mamy telefon od kogoś z licznej rodziny Ridha „pewnie jesteście głodni, więc przyjdźcie do nas po obiad”. Kilka minut później mamy stół zastawiony lokalnymi przysmakami – pomidory, papryka, placki miejscowego chleba, ryby i oliwa. Siedzimy w cieniu na tarasie, delektujemy się pieczoną rybą, moczymy chleb w oliwie i czujemy się jak w raju. Pewnie Adam i Ewa, a może ich potomkowie mieli takie życie?

Po obiedzie chwila odpoczynku. Długa chwila. Budzę się, jest już wieczór. Morskie fale szumią jak poprzednio, wiatr od wschodu niesie wonie wioski – świeży chleb, dojrzałe granaty i mięta. Długie cienie domów i drzew czynią krajobraz bardziej plastycznym. Od czasu jak zamieszkałem na Bliskim Wschodzie zawsze podziwiałem krajobrazy miast arabskich. Niby zawsze te same – beżowe, pokryte drobnym piaskiem z pustyni, ale o każdej porze dnia inne. Rano – świeże, powietrze czyściejsze bo pył opadł w nocy, kolory żywsze i głębokie cienie. W południe – kompletny brak cieni, sylwetki domów się zlewają, czasem trudno odróżnić jeden dom od drugiego w pełnym słońcu południa. Wreszcie wieczór – beż domów staje się jakby bardziej czerwony, znowu głębokie cienie. Teraz każdy dom jest indywidualnością samą w sobie. Tylko w pył z pustyni wiszący w powietrzu czyni ten krajobraz jakby zamglony. Tu w Salakcie jest podobnie.

Wychodzimy na spacer wzdłuż wybrzeża. Mijamy po drodze kilka lokalnych kawiarni pod gołym niebem. Prawie sami mężczyźni. Kobiet niewiele. Chociaż w kilku miejscach widać całe rodziny w tym liczne kobiety i jeszcze liczniejsze dzieci. Szum fal morskich zlewa się z krzykami dzieci i śmiechem kobiet. Przypomina mi to wioskę na wybrzeżu Krety. Tam było podobnie. Nawet architektura była podobna do tej jaka nas tu otacza.

Idziemy dalej wzdłuż wybrzeża. Skarpa staje się coraz wyższa. W dole coraz większe fale rozbijają się o kamienie. Dalej jest kolejna wioska, dalej jeszcze jedna. Tak można wędrować bez końca. Rozmawiamy o bogactwie kulturowym krajów islamskich. Tu wszędzie widać wpływy tureckie, egipskie, marokańskie i hiszpańskie. W tym wszystkim co chwilę pojawiają się elementy francuskie – specyficzne okiennice, charakterystyczne duże okna wychodzące na balkony, i oczywiście język arabski wymieszany z językiem francuskim i specyficznym akcentem.

Wracamy do domu. Jest już ciemno. Bardzo ciemno. W ciemności widać grzywy fal zalewających brzeg. Pora spać. Jutro też jest dzień. Zasypiam, przez chwilę słyszę jeszcze szum morza, po chwili odpływam w nieświadomość.

Poranek budzi mnie kompletną ciszą. Przez noc morze uspokoiło się, nie ma fal, jest idealne lustro wody. Wychodzimy na pustą plażę. Buty zostawiamy w domu i boso brodzimy po wodzie, idziemy po gładkim twardym piasku plaży. Gdzieś daleko na horyzoncie widać jakąś samotną postać. Długa szata koloru indygo zlewa się trochę z mgłą nad plażą, lekki wiatr powiewa nią jak flagą. Wygląda to jak jakby jakaś zjawa pojawiała się i znikała w dali. Morze się budzi. Wiatr zaczyna podnosić fale, najpierw niewielkie, krótkie, potem coraz większe i długie. Fale zalewają plażę. W pewnym momencie woda niespodziewanie zalewa mnie powyżej kolan. To nic spodnie kiedyś wyschną, a woda jest ciepła i przyjemna. Po godzinie, a może więcej, dochodzimy do końca plaży. Dalej piaszczysta plaża zamienia się w rumowisko skalne. Pora wracać.

W drodze powrotnej rozmawiamy przez chwilę z jakimś nieznajomym. Nauczyciel informatyki z pobliskiej miejscowości. Wreszcie dochodzimy do domu. Tam, przed domem, stoi nieznany nam samochód. Okazuje się, że poznany przed pół godziną nauczyciel przyjechał kontynuować rozmowę. Aby wizyta nie wyglądała zbyt natarczywie wyciąga z samochodu dużą miskę winogron. Nie zastanawiam się co tu jest celem, a co pretekstem. Winogrona są boskie, jak od Dionizosa, jeszcze ciepłe od słońca. Rozmowa jest również ciekawa i dowiaduję się wielu rzeczy o ludziach, historii i życiu w śródziemiomorzu. Wsłuchuję się w akcent nieznajomego. Mówi po angielsku ale jakbym nie rozumiał słów to miałbym wrażenie, że to francuski. Okupacja francuska zostawiła tu wszędzie trwałe ślady.

Oto galeria zdjęc z tej podróży:

Salakta