Tags
Jest piątek, wcześnie rano. Poranny autobus dowozi mnie, jak zwykle do el Menzah. Dalej trzeba iść klucząc w skomplikowanej plątaninie el Menzah a następnie Mutuelle Ville. Jest wcześnie i mam sporo czasu. Decyduję się na obejście el Menzah i wejście do Mutuelle Ville z drugiej strony. Długi spacer uliczkami zalanymi porannym słońcem. Dawno już nie miałem tak wspaniałej pogody. Jest już prawie listopad a tu tak, jakby był to maj. Drzewa oblepione kwiatami i owocami jednocześnie, chmary ptaków przelatują z drzewa na drzewo. Uliczki pną się w górę, a następnie opadają w dół. A wydawało mi się na początku, że Tunis leży na równinie.
Wreszcie moja uczelnia. Siadam do komputera. Trzeba napisać test na wtorek, wydrukować i to chyba wszystko na dziś. Na uczelni kompletnie pusto. Jedna sekretarka zastanawia się, co ma dziś robić. Innych pracowników administracji nie widać. Wiadomo, piątek jest trudny dla muzułmanów. Z jednej strony jest to ciągle święto religijne, jak u nas niedziela, a z drugiej strony mają obowiązek pracy, bo rząd przeniósł weekend na sobotę i niedzielę, aby było tak jak w Europie. To rozdarcie jest w wielu krajach muzułmańskich. W jednych piątek jest dniem wolnym od pracy, w innych piątek i sobota stanowią weekend, a w innych jeszcze piątek jest podsumowaniem religijnego tygodnia, a wolne jest w niedzielę.
Nie widząc potrzeby pozostawania na uczelni przez resztę dnia, decyduję się na wyprawę do centrum Tunisu. Biorę, więc mały plecak, który zawsze trzymam pod biurkiem, aparat fotograficzny i ruszam w drogę. Mógłbym wprawdzie wziąć taksówkę, ale chce sprawdzić skrót, który ostatnio odkryłem na mapie. Po pół godziny marszu dochodzę do Avenue de la Liberte. Zaczyna się dawna dzielnica francuska. Na każdym kroku widać dawne czasy świetności. Domy jak w Paryżu z licznymi balkonami i dekoracjami. Widać również, że francuzów to tu już od jakiegoś czasu nie ma. Domy i ulice mocno zaniedbane. Drzewa wyrosły ponad miarę i nikt ich już nie przycina. Jest jednak jakiś nastrój odmienny od tego, który czujemy w dzielnicach bardziej arabskich.
Po drodze mijam jeden z nielicznych meczetów. Nie jest specjalnie interesujący – to nie jest Turcja czy Egipt. Na dodatek każda próba wejścia do środka kończy się nieuprzejmym ne pas entrer. Czyli nie wchodzić. W wielu miejscach nawet próba fotografowania z przed wejścia kończy się awanturą. Co kraj to obyczaj. Pod tym względem tunezyjczycy nie są tak przyjaźni jak Turcy. Zresztą tutejsze meczety też nie wzbudzają mojego entuzjazmu. Brak im tej klasy, co meczetom w Emiratach, Omanie, Turcji, czy wielu innych krajach. Są bardzo proste i prawie kompletnie pozbawione dekoracji. Robię więc kilka zdjęć już z ulicy i idę dalej.
Mijam, co chwilę żebraków siedzących na ulicy. Niektórzy rzeczywiście wyglądają na takich, którzy potrzebują pomocy. Sięgam do kieszeni po jakieś monety. Potem kolejny żebrak. Znów moneta. Po jakiś czasie monety się kończą i muszę omijać żebraków z daleka. Nie zastanawiam się ile miałem w kieszeni. Nie warto.
Przechodzę obok jakiejś okazałej kamienicy z typowymi arabskimi balkonami. Ładne to, zawsze podziwiam te balkony i wykusze na Bliskim Wschodzie. Tu są one podobne, ale chyba mają trochę inny charakter. Nie zastanawiam się nad różnicami. Nieco dalej Bank Tunezyjski również z ładnymi balkonami i piękną, kolorową dekoracją na górze. Widać, że budynek ma bogatego właściciela.
Dochodzę do Avenue de France. Tu na rogu stoi duża katedra katolicka, Saint Vincent de Paul. Uda się wejść, czy nie. Już widać, że jest mocno pilnowana przez policję. Tu każdy ważny budynek ma obstawę policji z karabinami. Przed wejściem do katedry barykada z żelaznych prętów, a dalej na krześle siedzi jakiś mężczyzna. Pokazuję mu palcem na siebie, a potem na wejście. Kiwnięcie uprzejme głową, mam zezwolenie na wejście. Przeciskam się, więc przez płotki barykady i idę do środka. W środku prawie pusto. Kilka osób chodzących i podziwiających wnętrze. Kilku tajniaków uważnie obserwujących każdego. Jest trochę za ciemno na zdjęcia – ciemne witraże, a dzień też zbyt jasny nie jest, na dodatek wszystkie światła zgaszone. Próbuję robić trochę zdjęć. Wiem jednak, że połowa będzie do wyrzucenia – poruszone lub rozmazane. Na szczęście mój aparat ma specjalną funkcję do robienia zdjęć w kiepskich warunkach. Mam, więc nadzieję, że coś z mojego fotografowania wyjdzie.
Jestem pod wrażeniem ładnego wnętrza, obszernego i z umiarkowaną dekoracją. To jest naprawdę ładny kościół. Szkoda tylko, że malowidła nad ołtarzem są w kompletnym cieniu. Warto by je obejrzeć dokładniej. Może innym razem.
Galeria zdjęć z katedry:
Wreszcie jest cel mojej wędrówki – el Medina lub jak kto woli la Medina. Wybieram na chybił trafił jedno z wejść i przeciskam się przez tłum. Kupujących i zwiedzających jest tu niewielu. Większość tych ludzi idzie na piątkową modlitwę do meczetu Zitouna, który znajduje się dokładnie w centrum el Medina. Mało, kto z nich ma czas i ochotę na zakupy. Mijam sklepy, sklepiki, małe i trochę większe. Sprzedawcy zapraszają do środka. To nic, że niczego nie chcę kupować, już sam fakt, że ktoś jest w sklepie może przyciągnąć prawdziwego kupującego. Słyszę z każdej strony „wejdź, rób zdjęcia, nic to nie kosztuje”. Wchodzę do wielu z nich i robię zdjęcia. Na szczęście jest to uliczka z ceramiką. Tu każda uliczka znana jest z innego towaru. Są więc ulice z ceramiką, jak ta, są uliczki z butami, bielizną, sukniami ślubnymi, itd. Na szczęście lubię ceramikę i zawsze, jak tylko mam czas, przeglądam wzory na ceramice. Tu jest jak w raju. Ceramika malowana ręcznie w tradycyjne kolory. Jest to jeden z nielicznych krajów, gdzie sprzedaje się ceramikę robioną fabrycznie. Tu wszystko jest ręcznie malowane, wypalane w stosunkowo małych piecach i każdy wzór jest tak atrakcyjny, że można się kompletnie zapomnieć. Ceny są również niecodzienne – waza na zupę za 20 zł, talerz za 15 zł, trochę mniejszy za 10 zł, itd. Jakość wykonania, jak w najlepszej wytwórni. Gdzie można dostać takie dzieła sztuki za takie pieniądze??? Niewiele jest takich miejsc na świecie. W jednym ze sklepów wdaję się w rozmowę ze sprzedawcą. Jeden z niewielu sprzedawców mówiących dość biegle po angielsku. Zna nawet kilka słów polskich i o dziwo wymawia je bardzo poprawnie. Słucham po raz kolejny jak poważną katastrofę dla gospodarki tego kraju przyniosły ostatnie zamachy. Każdy z tych sklepów sprzedaje po kilka sztuk towaru dziennie. Dawniej sprzedaż rosła w setki klientów dziennie. Teraz jak uda się zarobić na dzienne utrzymanie sprzedawcy to już jest sukces. Jedni sprzedawcy zawyżają ceny, aby jakoś się utrzymać, inni z kolei obniżają ceny, aby przyciągnąć więcej klientów. Tych ostatnich i tak nie przybywa. Z przyjemnością przeglądam towar w sklepie Mohameda. Jest tu, w czym wybierać a ceny podobne do tych w Neboul, gdzie taką ceramikę się produkuje. Podoba mi się duży panel z 12 ceramicznych płytek z widokiem na ulicę w Sidi Bou Said. Może jeszcze kupię przed wyjazdem. Będzie czekał na mnie. Kto wie? Mijam kolejne sklepy z małymi, dużymi i ogromnymi panelami ceramicznymi. Jest w czym wybierać. Wreszcie meczet Zitouna. Minęła godzina od wejścia do el Medina. Czas wracać. Ruszam szybkim krokiem tą samą uliczką do wyjścia. Nie mogę pójść inną, bo można się zgubić, a na dodatek stracić dużo czasu na zwiedzanie. Zostawiam sobie to na inną okazję.
Galeria zdjęć z el Medina
Droga powrotna, znowu Avenue Habib Thameur, a dalej Avenue de la Liberte. To już znam. Powinienem być za godzinę na uczelni. Nic z tego. Mijam pół otwartą pancerną bramę i przez szparę widzę jakiś ładny, tajemniczy budynek. Wciskam się ostrożnie, aby zrobić zdjęcie zwieńczenia budynku i widzę, że jest to Grecki Kościół Ortodoksyjny. Teraz już bardziej śmiało podążam do wejścia. Grecy nigdy nie sprzeciwiają się zwiedzaniu ich kościołów. Niestety drzwi są zamknięte. Pojawia się jednak anioł stróż – Marianna Alexandros. Życzliwy uśmiech zaprasza do wnętrza kościoła. Rozmawiamy – trochę po angielsku, czasem wpada jakieś słowo arabskie, czasem francuskie. Rozumiem jednak, o co chodzi. Słowa brzmią podobnie. Marianna jest greczynką, żoną tunezyjskiego ministra czegoś tam i opiekuje się kościołem od wielu lat. Sam kościół bardzo nietypowy. Ikonostas bez rzędu świąt i ostatniej wieczerzy. Rząd proroków też przeniósł się z ikonostasu na ambonę. Są więc tylko dwa rzędy – tzw. miejscowy, czyli ten z patronem kościoła Św. Jerzym, Jezusem, Matką Boską i Janem Chrzcicielem, oraz rząd apostołów. To wszystko. Spędzam w kościele ponad pół godziny. Robię dużo zdjęć. Czekam na moment, kiedy na zewnątrz słońce wyjdzie spoza chmury i wtedy korzystając z lepszego światła fotografuję. Rozmawiamy przy tym o historii kościoła. Poznaję stare ikony, które tam były wcześniej. Te w ikonostasie są nowe, były malowane w klasztorze na górze Athos w Grecji. W którym klasztorze, tego Marianna już nie wie, a klasztorów w okolicy tej góry jest dokładnie 20. Przed wyjściem z kościoła zerkam na ikonę św. Mikołaja, mojego patrona, z nadzieją, że kiedyś tu jeszcze wrócę.
Galeria zdjęć z kościoła greckiego