Tags
Zawsze myślałem o tym, aby zająć się jakimś sportem, który będzie można uprawiać na świeżym powietrzu i będzie nadawał się jako rozrywka na wypadek gości, szczególnie tych męskiego rodzaju – choć nie tylko. Różne pomysły przychodziły mi do głowy – gra w kule (niezbędny jest bardzo równy trawnik), szachy na powietrzu (trzeba zrobić szachownicę z dużych płytek), itp. Łucznictwo było też na tej liście, ale to trochę niebezpieczne. Dzieci mogą zrobić sobie krzywdę jak przypadkiem zaczną bawić się bez nadzoru. Niefrasobliwy łucznik może powybijać szyby sąsiadom lub, co gorsza, zrobić im krzywdę. Tymczasem pewnego dnia na campusie KNUE kolega zapytał mnie, czy chcę zobaczyć jego hobby? Dlaczego nie? Poszliśmy do nieopodal widniejącego dużego budynku. Przy nim była sporej wielkości hala. Dopiero po wejściu do środka okazało się, że ten budynek to sporej wielkości kompleks sportowy z kortami do różnych gier, siłowniami, itp. Natomiast ta dobudowana z boku hala to nic innego jak sala łuczników. Dość długa, około 30 metrów. W środku pusto, na jednej ze szczytowych ścian powieszone tarcze, zresztą bardzo małe, w poprzek hali na podłodze namalowane liniei wyznaczające odległości do tarcz. Łuki były zachodniego typu. Patrzyłem z podziwem na podziurawione tarcze – większość trafień w dużym kółku o średnicy około 10-15 cm. Na ścianie za tarczą dwa a może trzy ślady zrobione przez niefortunnych łuczników. Tylko podziwiać.
Następnego dnia, inny kolega, również Koreańczyk, zaproponował, że pokaże mi tradycyjne koreańskie łucznictwo. To było rzeczywiście interesujące. Umówiliśmy się na sobotę rano.
Wreszcie sobota, piękny słoneczny dzień, tylko temperatury syberyjskie i wyjątkowo dokuczliwy wiatr. Na początek lekcja – jak wyglądają tradycyjne koreańskie łuki, jak się je naciąga, jakie mają własności, itd. Patrzę na piękny kształt unowocześnionego koreańskiego łuku i ze zdumieniem dowiaduję się, że to coś naciąga się w odwrotną stronę niż się spodziewałem. Ta wypukła strona musi się znaleźć wewnątrz, a ta wklęsła na zewnątrz. Sam łuk, zbudowany z bambusa i rogu, podobno krowy, ale raczej to było coś większego, ma siłę naciągu 40 funtów, czyli 20 kilo. Samo założenie cięciwy jest już nie lada gimnastyką. Czy przeciętny człowiek jest w stanie coś takiego naciągnąć, aby wystrzelić strzałę? Dowiaduję się przy tym, że tarcza jest oddalona o 145 metrów od strzelca i wystarczy w nią trafić, aby dostać punkt. To i tak nie jest zabawa.
Na zdjęciach powyżej tradycyjny, ale już unowocześniony łuk koreański.
Jedziemy więc na strzelnicę klubową. Sam klub to zupełnie jak bractwo masońskie. Nie wystarczy chcieć do niego należeć, ale trzeba być rekomendowanym i dostać zaproszenie. Już samo wejście gościa na teren klubu wymaga specjalnej zgody od starszych klubu. Jedziemy przez całe miasto, dokładnie na drugą stronę. Sam klub położony jest w górach w niewielkiej dolinie. Wchodzę i pierwsza rzecz, jaką widzę to odległość od strzelców do tarcz. Myślę sobie – z tej odległości to nawet nie można liczyć, ze strzała doleci do tarczy, a jeśli ją trafi to już kompletny cud.
Na zdjęciach powyżej linia strzału i dalej widok na odległe tarcze strzelnicze. Odległość, tu dokładnie 145 metrów, bywa jednak dużo większa.
Jestem oprowadzany po klubie. Tu sala szefa – najstarszy i najbardziej zasłużony. Tu sala zebrań z portretami byłych szefów klubu – same poważne twarze, wreszcie w piwnicy przechowalnia łuków. Tych najcenniejszych i najbardziej tradycyjnych. Pokazują mi szafy z grzejnikami w środku. Termometry w każdej szafie – temperatura musi być w odpowiednich granicach. Zanim cięciwa zostanie naciągnięta na takim łuku, musi on być ogrzany jeszcze do odpowiedniej temperatury. Samo naciąganie cięciwy trwa około pół godziny i odbywa się z użyciem specjalnego aparatu. Wcześniej się nie da, bo łuk może pęknąć. Same łuki, jakieś takie malutkie i zwinięte w 3/4 koła, zawinięte w pokrowce, zabezpieczone jak dziecko na mroźnym spacerze. Oglądam takie cudo i dowiaduję się, że to coś musi być przy naciąganiu cięciwy odgięte dokładnie w odwrotną stronę niż na to wskazuje wypukłość. Jednym słowem wypukła strona musi pójść do wewnątrz. Chowamy pieczołowicie łuk, który oglądaliśmy przed chwilą i idziemy na strzelnicę.
Na zdjęciach powyżej najbardziej tradycyjny łuk koreański. Wygina się go w kierunku strony wypukłej.
Tym razem w ruchu są koreańskie łuki tradycyjne, ale te unowocześnione. Stoi tam trzech Koreańczyków wpatrujących się w daleki cel. Skomplikowana rozgrzewka, z naciąganiem odpowiednich mięśni, już zrobiona. Teraz przed nimi cel i chwile skupienia. Trwa to chwilę. Jeden z nich wpatruje się gdzieś daleko przed siebie, dwóch pozostałych stoi z przymkniętymi oczami. Wygląda to na chwile poważnej medytacji. Wreszcie jeden z nich, otwiera oczy, powoli podnosi łuk do poziomu i naciąga go tak, że dalej już się chyba nie da. Wreszcie strzała wypuszczona. Łucznik opuszcza głowę i wsłuchuje się w ciszę. Jest. Gdzieś przed nami rozlega się uderzenie strzały w tarczę. Jednocześnie widzimy błysk reflektora w okolicy tarcz. Potem drugi łucznik i trzeci. Trzy kolejne trafione strzały. To jest wyczyn. Każdy z łuczników ma przy sobie pięć strzał a potem chwila przerwy. Słucham i nie wierzę, choć przecież to widziałem. Każdy z nich ma 4 trafione na 5 wystrzelonych. Obawiam się, że po 10 latach treningów nigdy by mi się to nie udało, jeśli w ogóle byłbym w stanie naciągnąć taki łuk.
Obok widzę kobietę, nowicjuszkę. Też strzela z podobnego łuku, ale strzałę ma na lince, aby dało się ją znaleźć jak nie trafi, tym razem w niedaleki cel. To jest pomysł. Strzały na cienkiej lince i nie musimy martwić się o sąsiadów.
Mija godzina w klubie. Koniec łuczniczej przygody. Ja decyduję się na spacer po okolicznych świątyniach buddyjskich i po niedalekich górach, a kolega odjeżdża do domu. Przy takim wietrze i mrozie ze spaceru po górach nic nie wychodzi. Zawracam na pierwszym odkrytym podejściu. Natomiast widoczne niedaleko, też w górach, świątynie buddyjskie to zupełnie inna bajka.