Tags

, , ,

Obudziłem się w środku nocy, za oknem rozlegał się szum tropikalnego deszczu. Nareszcie. W Singapurze nie padało od paru tygodni i trawniki z zielonych zmieniły się na żółte, a liście na drzewach albo zwisały smętnie, albo sypały się na ziemię. Czy deszcz na Chiński Nowy Rok to dobra wróżba, czy zła? Przypuszczam, że miejscowi mają na to wydarzenie odpowiednie przysłowie.

Poranek nie był słoneczny, niebo zaciągnięte chmurami, bez odrobiny wiatru. Wychodząc z domu zauważyłem pierwsze efekty nocnego deszczu – moja koszula w ciągu paru minut była kompletnie mokra. Przy tych temperaturach człowiek poci się intensywnie, a duża wilgotność powietrza nie pozwala, aby pot wyparował. W tej sytuacji wszystko, co mamy na sobie robi się mokre, bardzo mokre. Majtki również – żeby nie było wątpliwości.

Zapuszczam się w najbliższą dzielnicę domków jedno- lub dwurodzinnych. Tu w wielu miejscach widzę ozdoby noworoczne oraz stoły wystawione przed domem. Czasem są one postawione pod tarasem, a czasem pod czymś w rodzaju namiotu. Jest poranek, ale już teraz w wielu miejscach gospodynie wystawiają na stoły tace wypełnione jedzeniem. To znak, że goście mogą się pojawić lada chwila. Stoły oczywiście pokryte czerwonym lub złotym obrusem. Przed wieloma domami nie ma żadnych dekoracji lub są mało widoczne. To znak, że mieszkają tam hindusi lub inni, którzy nie obchodzą tego święta. Czasem z braku miejsca dekoracje są ustawione w miejscach, które z punktu widzenia estetyki nie są najodpowiedniejsze do tego celu, np. obok śmietnika lub obok sterty połamanych mebli wyrzuconych na ulicę i dotychczas nie sprzątniętych przez służby porządkowe.

Wszędzie jest kompletnie pusto. Czasem z rzadka przejeżdża gdzieś samochód, lub rozlegają się odgłosy witania gości. To wszystko. Nic tu się nie dzieje. Wszelkie stragany z jedzeniem i dekoracjami świątecznymi zniknęły, ale nie bez śladu. Pozostały po nich sterty śmieci. Znikną one dopiero po święcie.

Po godzinie włóczenia się po zupełnie pustych dzielnicach podmiejskich decyduję się na wyprawę bliżej centrum miasta. Tu w dzielnicy Tiong Baru słyszę gdzieś w oddali odgłosy pukania w drewnianą kołatkę. To znak, że gdzieś jest jakaś świątynia. Rzeczywiście jest. Tuż za rogiem. Niewielka grupka ludzi kręcących się wokół niej jak pszczoły wokół ula. W środku ze zdumieniem widzę kogoś przypominającego katolickiego księdza – ma czerwoną sutannę, i coś w rodzaju stuły na szyi. Dopiero po nakryciu głowy rozpoznaję, że jest to Taoista. Stoi pośrodku tej grupki, rzuca na ziemię dwa drewniane przedmioty przypominające trochę kształtem półksiężyce. To były właśnie te odgłosy. „Ksiądz” od czasu do czasu odśpiewuje jakieś krótkie wersety, pochyla się nad ludźmi z gestem przypominającym katolickie błogosławieństwo. Zaczynam się zastanawiać skąd się wzięło tyle podobieństwa do liturgii katolickiej? Kto i od kogo to zapożyczył? Przecież nie jest chyba możliwe, aby w obu religiach powstały niezależnie te same atrybuty – stuła i sutanna.

Dopiero w domu sprawdzając Internet odnajduję, że dotarłem rzeczywiście do świątyni taoistycznej ‘Tiong Bahru Qi Tian Gong’) dedykowanej bogu małpie. No tak, to jeszcze jeden z wielu bogów z mitologii chińskiej. Jego podobizna występuje często w taoistycznych, a czasem również buddyjskich świątyniach. Na polskiej Wikipedii opisany jest, jako Małpi Król, co nie ma zupełnie sensu. Według mitologii chińskiej nie był to król małp, ale kamienna małpa, która nabyła swoje super naturalne własności dzięki taoistycznym praktykom.
Robię dyskretnie trochę zdjęć w świątyni i wyruszam w kierunku singapurskiego China Town.

Na obrzeżach China Town spotykam Marka. Mieszka w Singapurze od osiemnastu lat i lepiej niż ja zna niuanse singapurskiego życia i zwyczajów. Spotykamy się za każdym razem, gdy jestem w Singapurze i wtedy razem wędrujemy przez tutejsze zakamarki. Jest już późne popołudnie, więc pora, aby coś zjeść. Przechodzimy przez kilka wielkich jadłodajni. Takich samych, o jakich pisałem wcześniej. Tu są jednak nieprawdopodobne tłumy, gigantyczny bałagan na stołach i zupełny brak wolnego miejsca. Przy takich tłumach nikt nie jest w stanie sprzątnąć od razu po odchodzących gościach. Decydujemy się pójść do jakiegoś miejsca na uboczu, gdzie nie ma tylu jedzących. Pojedyncza restauracja w takim przypadku powinna być raczej pusta. Nasza intuicja nas nie zawodzi. Na jednej z bocznych ulic znajdujemy cichą, dobrze zadbaną, małą restaurację. Jest miejsce dla nas. Siadamy, zamawiamy jedzenie i rozmawiamy. Nie widzieliśmy się od ostatnich wakacji. Mamy więc wiele do powiedzenia.

Robi się późno. Zbliża się godzina 17, a to znaczy, że za chwilę zostanie zamknięta moja ulubiona singapurska świątynia. Ruszamy więc szybko, aby zdążyć przed zamknięciem. Prowadzę na przełaj różnymi zakamarkami. Marek traci orientację, ale ja wiem, że za najbliższym rogiem już będzie to miejsce. Zostało nam 5 minut. Dobre i to. Ta świątynia nosi nazwę Yueh Hai Ching i jest to najstarsza w Singapurze świątynia taoistyczna. Od roku 2011 jest własnością fundacji Ngee Ann Kongsi. Dzięki temu jest idealnie wręcz zadbana i nikt tu nie protestuje, gdy wyciągamy aparat, aby zrobić trochę zdjęć. Wręcz zachęca nas się do dokładnego zwiedzenia świątyni, fotografowania, i obdarowuje mandarynkami. Tego jeszcze nie doświadczyłem w żadnej świątyni na świecie. Do tej świątyni wrócę przy najbliższej okazji, bo jest ona warta tego, aby poznać ją nieco dokładniej. Tymczasem kilka zdjęć zrobionych w Chiński Nowy Rok pokazuje jej specyficzny charakter.

Ostatnie zdjęcia w Yueh Hai Ching robimy już po zamknięciu bramy. Nikt nas nie wyprosił i mogliśmy spokojnie przyjrzeć się licznym tutaj dekoracjom i malowidłom na ścianach. Teraz idziemy dalej, już bez określnego celu. Przechodzimy po drodze przez Thian Hock Keng Temple, czyli ‘Świątynię Niebiańskiej Szczęśliwości’. Dawniej było to jedno z tych miejsc, które chętnie zwiedzałem. Jednak od jakiegoś czasu zrobiło się tu niezbyt przyjemnie – tłumy wycieczek przeciągane przez świątynię przez liczne firmy turystyczne sprawiają, że prawie zawsze jest tu gęsto od ludzi, z których większość zupełnie nie jest zainteresowana tym miejscem, pewnie żadnym innym miejscem, ale ich tu po prostu przyprowadzono. Przy takiej okazji głosy przewodników splatają się w jeden wielki gwar. Do tego dochodzą głosy ludzi rozmawiających, załatwiających swoje sprawy rodzinne, czy zawodowe, przez telefon komórkowy. Dla nich nie ma żadnej świętości. Oni są tu zupełnie przypadkiem. Dlaczego jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, aby zabronić używania telefonów komórkowych w świątyniach?
Przepychamy się przez tłumy. Jest wieczór, więc tłum jest już nieco mniejszy, ale jak dla mnie to i tak ciągle zbyt wielu ludzi. Ignorujemy widniejący w paru miejscach znak zakazu robienia zdjęć. Robimy, zupełnie bez przekonania, i chyba raczej na przekór, kilka zdjęć i idziemy dalej.

Zmierzamy w kierunku południowej strony China Town. Tu jest jeszcze jedno miejsce, które chcę zobaczyć w takie święto. Znowu kluczymy wąskimi uliczkami omijając liczne tutaj świątynie hinduskie i meczety. To nas dziś nie interesuje. Zresztą świątynie hinduskie są tu zawsze oblężone przez turystów spodziewających się tu zobaczyć jakieś cudowności. Tymczasem dla mnie jest to prawie zawsze miejsce wypełnione kiczowatymi posągami świętych słoni, kobiet i mężczyzn z gołymi brzuchami. Natomiast chętnie oglądam hinduskie świątynie z zewnątrz. Na ich fasadach i zadaszeniach można często zobaczyć interesujące i dobrze zrobione sceny rodzajowe z mitologii hinduskiej.
Po kilkunastu minutach dochodzimy do naszego celu – Świątynia Relikwii Zęba Buddy. Przed nami duży budynek zbudowany w stylu dynastii Tang. Na Chiński Nowy Rok ozdobiony gustownie i wypełniony wiernymi i turystami. Jest już późny wieczór, więc tłum nie jest aż tak duży jak w innych mijanych dziś świątyniach. To miejsce jest jednocześnie klasztorem buddyjskim. To widać na każdym kroku. Jest tu wielu mnichów rozmawiających z gośćmi. Atmosfera jest sympatyczna, powiedziałbym rodzinna. Na środku świątyni kilku mnichów udziela błogosławieństwa wiernym. Zbliżam się do jednego z nich. Rozmawiamy przez chwilę. Ot parę zdawkowych zdań. Po chwili zostaję obdarzony błogosławieństwem mnicha buddyjskiego. Mnich mi mówi ‘jak nie pomoże, to z pewnością nie zaszkodzi’. Też tak myślę. Żegnamy się jak starzy znajomi i po chwili idę dalej.

Koniec delektowania się świętem. Żegnam się z Markiem – zobaczymy się w Polsce we wrześniu. Teraz trzeba odszukać odpowiedni autobus i dojechać na Clementi Woods. To tylko 45 minut siedzenia w schłodzonym mocno autobusie. Brr.

Singapur, 19/02/2015

To zdjęcie zrobiłem wracając do domu. Jak widać można się nieźle zmęczyć Chińskiem Nowym Rokiem 🙂

DSCF9223